Forum Karkonoska Frakcja Fantastyki Strona Główna Karkonoska Frakcja Fantastyki
Forum dyskusyjne jeleniogórskiego klubu fantastyki
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Bolesław Śmiały i Św .Stanisław

 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Karkonoska Frakcja Fantastyki Strona Główna -> Średniowiecze
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Daragon
Zaakceptowany Klubowicz
Zaakceptowany Klubowicz



Dołączył: 25 Cze 2007
Posty: 213
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Z Lustrii

PostWysłany: Pon 20:02, 25 Cze 2007    Temat postu: Bolesław Śmiały i Św .Stanisław

Wkleje to tu jescze raz , poniważ nikt jeszcze nie wypowiedział się w tej kwestii.

WYSPA 7

OSSIACH (KARYNTIA)
BOLESŁAW ŚMIAŁY (SZCZODRY)



BLIZNA
Poiszcza kochałem ja się w twych rumiencach,
którymi zorza wschodziła zza boru —
i w twoich złotych warkoczach i w żeńcach,
i w łyskawicach letniego wieczoru,
i w ryku żubrów idących na spoj...
Od szlochu pęknie pierś... Boh moj !„
(Tadeusz Miciński, „KróI w Osjaku”)



Stoi się pod barokowym kościołem, który już nie nosi nawet śladu
tamtego sprzed wieków, a z opactwa zostało tylko wspomnienie w postaci
kamiennej płyty z osiodłanym koniem~ bez jeźdźca... i~ chce się wyć.
Ossiach* nad jeziorem o tej samej nazwie, w Karyntii, będącej nie-
gdyś samodzielnym księstwem. Polska Swięta Helena, do któręj przez kilka
wiekow pielgrz~ mowały jednostki zamiast pokolen, a dzisiaj juz nikt Koscioł
skutecznie rugował banitę z polskich serc i z narodowej pamięci. Sto istnie-
jących pomników winno się przetopić na jeden w Ossiach, lecz nam się
to nawet nie przyśni, Boże bróń!
Człowiek grzebiący w historii rodzi się albo za pozno, albo za wezesnie
ale na ogół zdaje ~sobie sprawę tylko z tego pierwszego, bo przyszłość
jest nieodgadniona Za wczesnie, jesh po mojej smierci odkryją jakies re-
welacyjne dokumenty na temat człowieka, który schronił się w Ossiachu.
A za późno, bo te mury pachną już czymś innym i nawet mój nos, prze-
nikliwy jak sztylet, z tiudem chwyta pyłki tamtych chwil
Nalezało przybyc tu gdy jeszcze stał ow sredniowieczny klasztor uczonych
ascetów w benedyktyńskich habitach, zanim trzęsienia Ziemi, pożary i ludzka
złość nie obróciły go w perzynę. Był to jeden z wielu kamiennych przy-
bytków św. Benedykta („ojca monastycyzmu zachodniego”) rozsianych po
calej Europie Uczył — tak jak wczesniej pustelnie mędrcow Wschodu i Za-
chodu — że Ziemia nie może stać się ojczyzną dla ducha, a tylko co najwyżej
* —- Popularne bylo dawniej spolszczenie: Osjak.

miejscem tymczasowego pobytu dla ciała, oraz że wolność, tak charakte-
rystyczna dla istot prawdziwie uduchowionych, może być realizowana wyłącz-
nie przez samotność, co nakłada obowiązek milczącego ignorowania świata.
Nie wrogości, lecz i nie bratania się z nim — ignorowania jego prymitywnych
problemów, które nie powinny mącić dziedziny czystej refleksji. Starał się
dowieść, że wszyscy, którzy szukają towarzystwa, są ludźmi wewnętrznej
pustki i strachu, w przeciwieństwie do mieszkańców tych wyniosłych murów,
co dają poczucie bezpieczeństwa, choć przecież nie napawają łatwym opty-
mizmem. Historia widziana stąd — wypadki polityczne, krwawe wojny, dale-
kie marsze, zabiegi dyplomatów i kurtyzan — jawiły się żałosnym chaosem,
pozbawionym logiki wewnętrznej i nie nadającym do wielkiej syntezy. Je-
dynym godnym zainteresowania rodzajem historii w jej nowoczesnym kształ-
cie były tu dzieje wiedzy i wyobraźni, długa kultura operacji rozumu, naj-
dawniejsza i zarazem nąjmłodsza, wiecznie potężna cywilizacja pitagorejczy-
ków, alchemików, kabalistów i szamanów mistycyzmu, wszystkich tych,
którzy wyrażali prawdę w lingua sacra najbardziej komunikatywnych
symboli (od znaków magicznych po wzory matematyczne), sprowadzonych
do prostoty szklanych paciorków i zmierzających do tworzenia reguł, za
pomocą których można oddziaływać na procesy zachodzące we wszech-
świecie dzikusów. Bogactwo tej gry ogarniało najcenniejsze przekazy zacho-
wanych tradycji i kultur, sprawiając, iż ów mikrokosmo~- ludzkiego ducha
przewyższał intelektualnie wszystko, co go otaczało. Lecz samotność, asce-
tyzm, pogarda dla świata, pycha i pokora, poszukiwanie absolutu, demonizm
i dążenie do świętości, zmieszane w jednej zamkniętej przestrzeni sprawiały,
że do klasztoru coraz częściej zaglądał szatan. Dlatego niewielu z mieszka-
jących tu mnichów zaznało zwątpienia, tego ożywczego i wyzwalającego
kryzysu, w świetle którego wszelkie intelektualne wysiłki, wszelkie machinacje
dumnego mózgu, stają się wątpliwe, a na ich miejsce wkrada się zazdrość
wobec każdego ~orzącego chłopa, każdej pary zakochanych, każdego spoco-
nego mężczyzny i kobiety, bo to oni są naturalni i ogarniający pełnię
życia, w przeciwieństwie do eremitów, którzy nic nie wiedzą o trudach,
niebezpieczeństwach i cierpieniach.
Tą właśnie ciszą oddychał wraz z nimi, nie rozumiejąc ani ich siły,
ani ich słabości, tak jak oni nie pojmowali jego dramatu. Był obcy,
należał do świata zagonionych, spoconych i skatowanych barbarzyństwem
zewnętrznej wegetacji.
W jakimś momencie epopei tego monasteru, gdy rządził nim opat
Teucho, pojawił się u bram król-wygnaniec. Przyjęto go jak innych, których
użńano godnymi przyjęcia — każdy proszący, a władca bez tronu najbardziej,
był dziadem bożym. Dano mu schronienie, aby miał gdzie czekać na
skrytobójczą śmierć. I tam go. pochowano, co jest kwestionowane, albowiem

nie istnieją bezpośrednie dowody, lecz zapomina się przy tym, że wśród
wszystkich niemieckich historiografów Karyntii nie ma ani jednego, któryby
pisząc o Ossiachu podawał w wątpliwość historię tyczącą pobytu. i śmierci
polskiego króla w klasztorze. Przeciwnie — wszyscy oni, opierając się na
miejscowej tradycji oraz wypisach ze starej kroniki klasztornej, potwierdzili
rzecz jako fakt nie podlegający dyskusji*.
O śmierci Bolesława Smiałego na Węgrzech pierwszy wspomniał Gali
Anonim, który przybył do naszego kraju w trzydzieści zaledwie lat po
tragedii, był więc najbliższy wydarzeniom ze wszystkich polskich kronikarzy.
Później wspominano o jakimś „węgierskim klasztorze”. W 1433 roku profesor
Jan Dąbrówka z uniwersytetu krakowskiego napisał o „pewnym klasztorze
położonym na krańcach Węgier, w kierunku Austrii i Karyntii”, korzystając
z opowieści kogoś, kto widział królewski grób, znajdujemy bowiem w jego
tekście epitafium („Tu leży Bolesław, król Polski, zabójca świętego Stani-
sława, biskupa krakowskiego”) — jak się później okazało zacytowane nieomal
dokładnie. Człowiekiem, który ponownie odkrył grób króla w Ossiachu
był sekretarz kardynała Hozjusza, Walenty Kuczborski (zaświadcza to w swym
dziele Kromer w roku 1568).
Od tej pory już wiedziano, że na cmentarzu ossiackiego klasztoru znaj-
duje się płyta z wyrzeźbionym koniem i łacińskim napisem: Rex Boleslaus.
.Poloniae. Occisor Sancti Stanislai Epi. Cracoyiensis. Napis położyła czyjaś
ręka (nie wcześniej jak w drugiej połowie XIII wieku) na starożytnej płycie
nagrobnej rzymskiego legionisty, który to fakt wcale nie podważa tezy
o pochowaniu Bolesława w Ossiachu, nie jest bowiem rzeczą niezwykłą
ponowne wykorzystywanie antycznych kamieni grobowych. A rzeźbiony
motyw (koń z pustym siodłem bez strzemion — taką stała się Polska po
obaleniu Bolesława) i pierwotne przeznaczenie płyty (Rzymianin — takim
był Bolesław w najlepszym tego słowa znaczeniu), pasują wybornie jako
metafory.
W końcu XVI stulecia przyjechał do Ossiachu biskup mogilski, Marcin
Białobrzeski, i usłyszał od opata historię zgonu i pochówku Śmiałego
w tutejszym klasztorze (potwierdzała ją kronika klasztorna), co chyba prze-
sądza sprawę — benedyktyni ossiaccy byli w owej materii najlepiej poinfor-
mowani. Nadto przez kilkaset lat w monasterze znajdował się pierścień,
o którym mówiono, że został wręczony opatowi przez umierającego Bolesła-
wa, zaś płytę z koniem wieńczył bardzo stary malunek na drewnie (już
autor XVII-wiecznej kroniki klasztornej, Wailner, nazywa go „prastarym”),
przedstawiający w sposób mediewalnie „komiksowy” tragedię Smiałego, jego
zgon i pochówek w Ossiachu!
* M. in. pismo wiedeńskich uczonych, Intelligenzblatt, w czterech numerach z roku
1813 zdecydowanie broni tej tezy.

W roku 1839 hrabina Goess, wspomagana finansowo przez znakomite
rodziny polskie, przeprowadziła restaurację grobu*. Płytę rzymską otoczono
żelaznym parkanikiem ze „sztachetami” w postaci lanc i z napisem: Sarmatis
peregrinantibus salus, a wspomniany obraz przeniesiono, z powodu zniszczeń,
do kaplicy gotyckiej. zastępując go kiepską kopią (poprawiał tę kopię
w roku 1884 malarz Daniszewski, podczas kolejnej restauracji z inicjatywy
rady miejskiej Krakowa). Przy okazji otwarto grób, znajdując czaszkę i kości
„należące do szkieletu mężczyzny, który był dość silny i dorodny”~, a także
pozłacaną agrafę z miedzi, do spinania płaszcza.
Napis na parkanie. mówiący o pozdrowieniu Sarmatów— pielgrzymów,
ma coś z egzotycznego, martwego pisma dalekiej starożytności, bo już nikt
znad Wisły nie peregrynuje do miejsca, gdzie winno być polskie sanktuarium
i gdzie każdy mieszkaniec okolicy chętnie wskaże drogę, mówiąc:
— In der Kirche ist das Grab des polnischen K~niges Boleslaus**.
Kłamstwo, że zły król własnoręcznie zamordował na stopniach ołtarza
dobrego, niewinnego biskupa, i że ten biskup „poniósł śmierć za Kościół
i za naród” (ksiądz Kalinka) — ma potworną moc, gdyż jest to kłamstwo
kościelne, a Kościół nie popełnia błędów. Kościół nie zna pojęcia własnego
grzechu.
Na końcu dramatu Bolesław Smialy Stanisław Wyspiański włożył w usta
króla zdanie o przyszłych pokoleniach: „Oni przeklną mnie przekleństwem
wieku”. Przeklęli i to jak skutecznie. Wciąż obowiązują u nas słowa, które
chór mnichów pieje w owej sztuce:

„Niechaj będzie
poniechany,
ludziom, światom
zapomniany.

Wzbroń mu soli,
wzbroń mu chleba,
wzbroń mu domu,
wzbroń mu nieba.

Niech się błąka
obłąkany,
zapomniany,
poniechany”.

* — Dokładniej grobu zewnętrznego. z rzymską płytą przedstawiającą konia, wmurowaną

w tę ścianę kościoła, do której przyiega cmentarz (jest to ściana od strony jeziora), gdyż

po drugiej stronie muru, wewnątrz kościoła, znajduje się tzw. grób wewnętrzny: umieszczona
w łukowo sklepionej, przyposadzkowej niszy, kryjąca wejście grobu płyta z napisem: Boleslaus
Rex Poloniae. Napis ten wykuto podczas restauracji w roku 1762, z inicjatywy księcia Józefa
Aleksandra Jabłonowskiego.
** — W kościele jest grób polskiego króla Bolesława.


Krew św. Stanisława, który jest patronem Polski, rozlana przez Smialego,
stanowi cięzki problem dla pi awowiernych Polakow, ktorzy wiedzą, ze wersja
kosciełna to propagandowa bajka Lecz czyz nie jest drogą przez mękę dla
wszystkich inteligentnych katolikow kazda wędrowka w historię Koscioła9
Lepiej w nią w ogole nie zagłądac, bo z czarnej jamy minionych stuleci
wyłażą jak ohydne stwory z malowideł Boscha — postacie Torquemady
i jego swiętych kompanow lnkwlz\ torow ktorzy spalili zy~cem i zamęczyli
miliony niewinnych ludzi pod zarzutem herezji lub czarnoksięstwa, oraz
cały korowod papiezy mordercow 1 rozpustnikow, na czele z Foimosusem,
Sergiuszem III Janem XII (gwalcicielem kobiet, ktory nie miał nawet
swięcen kaplanskich), Grzegoizem V, Kalikstem II, Bonifacym VIII (de-
prawatorem, który zalecał nierząd, kazirodztwo i cudzołóstwo), Sykstusem IV,
Innocentym VIII (ktory był opiekunem nocnych zabojcow i kupczył urzędami
w najbezwstydniejszy ~posob) Aleksandrem VI (ktory uprawiał wszystkie
mozhwe sprosnosci) i Leonem X Inni zamykali Polskę zywcem do trumny
i potępiali wszystkie nasze powstania: Klemens XIV stwierdził, że rozbiór
Polski jest zgodny z intel esami religii (t), a Grzegorz XVI nazwał powstan-
cow listopadowych podłymi buntownikami, nędznikami, ktorzy pod pozorem
dobra powstali przeciw władzy swojego monarchy” (cara!). Albo te setki
polskich piymasow biskupow i księzy, ktorzy za petersburski zołd piętnowali
prawdziwych patiiotow zabianiali modlic się w kosciołach o wolnosc ojczyz-
ny, układali katechizmy gloryfikujące carat, ządali straszliwych kai dla „ re-
beliantów”~, Powstanie Styczniowe nazywali „jokoszem” wywołanym przez
łotrzykow ludzi nieporz4dku” pizestępcow (konsystorz wilenski z 17
wrzesnia 1863), wyklinali Piłsudskiego i jego ruch niepodległosciowy (arcy-
biskup Popiel) zakazywali odprawiac 3 maja nabozenstwa na intencję Polski
oraz grzebac legionistow na cmentai zach (biskup Łosinski)~ Ilez zbrodni
1 nieprawosci popełniono w imię Chiy~tusa~” I Koscioł jest wieczną dziew1c4~
Ludzie moze czasami błądzili zapomnijmy o tym, wazne, ze system jest
bezgrzeszny. Każdy system.
Dowod na to, jak trudno poruszac się katolikowi między sw Stanisławem
a królem Bolesławem II, stanowi powieść katolickiego pisarza, Karola Bun-
scha, Im~”ennih Z niej czerpałem mając trzynascie lat, pierwsze wiado-
mosci o tych dwoch ludziach, poniewaz w szkolnym podręczniku historii,
autorstwa pan Dłuskiej i Schoenbrennerowej nie było ani słowa o jednym
z największych polskich władcow (pewnie dlatego, ze potuibował mieczem
kijowską Złotą Bramę a ruskiego księcia Izasława publicznie taigał za brodę

jak kozła). Siedemnaście lat później, w roku szkolnym 198 1-82, mój syn
uczył się o Polsce Piastów z nowego podręcznika szkół podstawowych,
autorstwa pana Markowskiego. W podręczniku tym Bolesław Smiały w ogóle
nie istnieje, dalej jest „zapomniany, poniechany”...
Dzięki Bunschowi rozmiłowałem się w Bolku, mimo że został on przez
Bunscha ukazany niesprawiedliwie. Była to miłość irracjonalna, jak do
kobiety — miłości nie wybiera się niczym poglądów. Niedawno temu znajomy
psycholog przekonywał mnie, że uczucie to zrodziło się na gruncie podo-
bieństwa mojego rozwichrzonego charakteru z Bolkowym. Posługiwał się
przy tym fachową terminologią i przypominał mi rozliczne szaleństwa mej
młodości, a zwłaszcza fakt podpalenia szkoły, do której uczęszczałem (Liceum
im. Bolesława Prusa), co porównał z autodestrukcyjnym postępowaniem Smia-
łego. Cała ta teoria nie bardzo trafiła mi do przekonania, bo po pierwsze
legenda o wybrykach Bolesława II została stworzona przez wrogą mu pro-
pagandę kościelną, a po drugie na tym pierwszym etapie mej fascynacji
Bolkiem, kiedy człowiek dziecięco utożsamia się ze swoimi bohaterami —
ja wcale nie wcielałem się w postać króla, lecz w świetnie wykreowaną
przez Bunscha postać królewskiego sługi, Nawoja Sreniawity alias Nawoja
Dzierżysławów. Imponowało mi to polityczne żądło Smiałego, ów „,koman-
dos” do specjalnych poruczeń, żołnierz, polityk i cudowny cynik („Nigdy
nie kłamię, jak mi nic z tego nie przyjdzie”), jednak o wspaniałym sercu
skrytym pod zimnym pancerzem, przebiegły, mądry („Życie jest za ciekawe,
żeby głupio umierać”), czerpiący siłę ze swej szpetoty („Nie stać mnie, bym
był taki głupi, jak ci, co gębę mają gładką jak tyłek”) i chociaż nie apro-
bujący ostatnich posunięć króla, do tragicznego końca wierny, tak jak —
w przeciwieństwie do miodoustych lizusów i „altruistów” — wierni są uczciwi
cynicy. Lecz odbiegłem tą dygresją od istoty tematu...
Otóż katolik i do tego krakowski, Karol Buflsch, w swej powieści stara
się rozpaczliwie nie uszczknąć nic ze świętości świętego, a jednocześnie
zachować przynajmniej minimum obiektywizmu, co jest gimnastyką zbliżoną
do wielbłądziego przechodzenia przez igielne ucho. W pierwszym tomie
.i X ~ ~ ~ :~. L

t~~iuut~rn ptuu.~rnuĆ1; iiia~ujc po~LaL ~mi~~u j~nymi ywWctrni, ai~ w ulugim
(Miecz i pastorał) te kolory coraz bardziej ciemnieją, tak by Kościołowi
stało się zadość. Z kolei biskup Stanisław jest u Bunscha postacią bez-
grzeszną, tylko należącą do świata innego, świata bezlitosnych kanonów
moralnych. W sumie wersja kościelna triumfuje, a dwa momenty są godne
szczególnej uwagi:
W wersji kościelnej istotną rolę odgrywają cuda, których miał dokony-
wać biskup (na tej m. in. podstawie .został później kanonizowany), zwłaszcza
tzw. cud z Piotrowinem: król kwestionuje• przed sądem prawo własności
Stanisława do majątku zmarłego rycerza Piotra z Janiszewa, a ten na skutek

gorących modłów przyszłego świętego zmartwychwstaje i potwierdza, że
sprzedał majątek biskupowi. Takie sztuczki iluzjonistyczne były chlebem
powszednim średniowiecznych „cudotwórców”, o czym Bunsch dobrze wie-
dział, ale wybrnął z sytuacji: opisał „zmartwychwstanie” Piotrowina jako
trick spreparowany przez niemieckich współpracowników Stanisława przy
jego... całkowitej niewiedzy o szalbierstwie! Druga sprawa to śmierć biskupa.
Bunsch znał doskonale dzieło świetnego historyka, Tadeusza Wojciechow-
skiego, który obalił kościelną legendę o św. Stanisławie. dowodząc (1904),
że był to zdrajca potępiony przez sąd arcybiskupi i stracony z wyroku
sądu królewskiego. Ale też. pamiętał jak straszliwe ataki śpadły na Woj-
ciechowskiego ze strony kleru (głównie kół jezuickich). Nie mógł — przeszka-
dzały mu w tym inteligencja i wykształcenie — zaadaptować bezkrytycznie
kłamstwa o zarąbaniu biskupa przez króla podczas mszy, ale. nie mógł
też uciec od wersji kościelnej za daleko, wzbraniały mu tego strach i reli-
gijność. Wymyślił więc wersję ekwilibrystyczną: biskup zostaje skazany wy-
rokiem sądu, ale egzekucji dokonuje• na miejscu sam król. Nadto, żeb”~”
zrównoważyć wyeliminowanie morderstwa podczas mszy, opisał jak człon-
kowie sądu zostają przez rozszalałego, półobłąkanego władcę zmuszeni do
głosowania za śmiercią Stanisława. Trudno tłumaczyć to mądrym powiedze-
niem Nabokoya, że „literatura nie mówi prawdy, lecz ją wymyśla”. Był
to strach!
Dorastając czytałem zachłannie wszystko, co historiografia poświęciła tej
sprawie i coraz bardziej umacniałem się jako członek obozu królewskiego.
Nie było mi lekko rozdrapywać w sobie tę polską ranę. Mój ojciec nosił
imię Stanisław od św. Stanisława. Zostałem wychowany w tej wierze i na
łonie tego Kościoła. Nie szanując św. Stanisława, a uwielbiając jego prze-
ciwnika, czułem się jak renegat pośród tłumu modlącego się do patrona
ojczyzny, którego hołdowały pokolenia naszych władców, wodzów i mężów
stanu. Najpodlej czułem się pewnego wieczoru w ogrodzie watykańskim,
kiedy żegnałem Jana Pawła II, który nazajutrz odlatywał do Afryki. Nad
drzewami granatowiało błękitne niebo Rzymu, aż błyski fleszów ludzi
z Osseryatore Romano, którzy fotografowali tę rozmowę, zaczęły błyskać
w ciemności jak wybuchające gwiazdy. W pewnej chwili Ojciec Święty,
trzymając mnie i moją żonę za ręce, spytał, czy długo jesteśmy już małżon-
kami. Beata odpowiedziała, że za kilka dni, ósmego maja, minie kolejna
• rocznica.
— Osmego maja... — zamyślił się — . . .to w dniu świętego Stanisława.
A ja zadrżałem, przerażony, iż ten człowiek, którego podziwiam, odczy-
tuje bluźnierstwo z dna mego serca. Tak — byłem również tchórzem. Nie
potrafiłem się przyznać podczas tej rozmowy, bo polski papież, swego czasu
biskup krakowski tak jak Stanisław, żywi niezłomną cześć dla tamtego,

uznanego świętym męczennikiem przez Kośćiół, którego On jest głową.
Dziesięć lat wcześniej miałem więcej odwagi.
Studiowałem wtedy na Uniwersytecie Rzymskim (1971). Poszedłem, jak
co niedzielę, na nabożeństwo do polskiego kościoła pod wezwaniem św. Sta-
nisława przy via Botteghe Oscure. Była akurat rocznica świętego i kazno-
dzieja wygłosił orację przeciw królowi-potworowi, który zamordował biskupa,
bo ten piętnował królewskie grzechy. Nieprzytomny z gniewu wpadłem po
mszy do zakrystii i wyrzuciłem z gardła krzykiem rozpaczliwą obronę Boles-
ława, po czym — napotkawszy mur pogardy dla mojego chamstwa i obojętnoś-
ci wobec mojej argumentacji wybiegłem z rozpalonym . czołem na ulicę.
W ogrodzie watykańskim milczałem, skuty charyzmatem Ojca Swiętego.
A gdybym miał wówczas w kieszeni ów list z Australii, który otrzymałem
kilkanaście miesięcy później, marynarka zaczęłaby mi płonąć.
W styczniu 1981 ukazał się na łamach Przekroju mój artykuł o Bole-
sławie Śmiałym (był to ostatni odcinek cyklu Poczet królów Łysiaka~
i tegoż roku poczta dostarczyła mi list (z datą 4 mają) od pana E. Nie-
zabitowskiego z Quakers Hill (Australia): cytuję fragment:
„Chyba w 1920 r. pierwszy rząd polski po odzyskaniu niepodległości
i po uchwaleniu tego przez sejm zwrócił się do Rzymu z żądaniem o anulo-
wanie w dniu 8 maja święta Stanisława Szczepanowskiego, skreślenia go
z kalendarza z listy świętych i o zaprzestanie głoszenia jego kultu, podając
oczywiście odpowiednie motywy. Papież wtedy bez żadnego oporu i zwłoki
na to się zgodził. Pamiętam dokładnie jak ksiądz katecheta na wykiadzie
religii w szkole w Lublinie w kilka lat później wyjaśniał nam, że ze Stan.
Szczepanowskim zaszła bardzo przykra omyłka że zaliczono go w poczet
świętych i odtąd jest postanowiony kardynał jako prokurator, którego
funkcją jest zbierać wszelkie informacje, które by dyskredytowały jako świę-
tego i podawać je kolegium i odtąd już taka rzecz nie może się zdarzyć.
Chyba nie od rzeczy będzie nadmienić, że biskup Stanisław wcale nie jest
jakimś odosobniońym wyjątkiem ze swoją świętością. Na początku chrześ-
cijaństwa także biskup imieniem Jerzy ząjm~wa1 się dostawą żywności dla
wojska rzymskiego, bo wtedy wpływy od wiernych nie były tak ogromne
jak w kilka wieków później. Robił przy tym wielkie malwersacje i był
największym oszustem tamtych czasów. Za to został skazany na śmierć
przez sąd i stracony. Ogłoszono go potem wielkim świętym męczennikiem
i został patronem żołnierzy, a później głównym patronem Anglii”.
W swym liście p. Niezabitowski wyrzucał mi nieprawdziwe jego zdaniem
twierdzenie, iż św. Stanisław cieszy się w Polsce kultem („Przed 15 laty,
gdy wyjeżdżałem z PolskL tego kultu nie dostrzegałem”). Mój korespon-
dent musiał mieć kłopoty ze wzrokiem i~ nie wiedzieć, że kobiety w kra-
kowskim czerpią 8 maja wodę z sadzawki na Skałce (miejsce śmierci

św. Stanisława), wierząc, iż tego dnia posiada ona cudowną moc leczenia
oczu. Ten kult nigdy nie schodził poniżej temperatur zadowalających hierar-
chię kościelną. Kilkaset świątyń w Polsce otrzymało imię Stanisława. Przez
całe wieki pokolenia Sarmatów indoktrynowane były skutecznie fałszywą
wersją wydarzeń. rozsiewaną z ambon i z drukarni, czego dowodem tekst
w największej poiśkiej encyklopedii (tom z roku 1893): „Biskup krakowski
Stanisław upominał króla, aby się opamiętał, a gdy przestrogi żadnego
nie wywarły skutku, rzucił nań klątwę. Gwałtowny Bolesław wpadł do
kościoła świętego Michała i zamordował biskupa odprawiającego mszę świę-
tą (11 kwietnia 1079)”. Rok wcześniej (1892) działający na współbraci jak
czarnoksiężnik Jan Matejko zobrazował ten fałsz płótnem Zabójstwo ~w.
Stanisłm1~a*. Pięć lat wcześniej (1888) drugi ówczesny mag sterujący duszami
Polaków, Józef Ignacy Kraszewski, opisał mord na stopniach ołtarza w Wi-
zerunkach książąt i królów polskie/i. a Ksawery Pillati zilustrował to
wstrząsającym sztychem. Można się tak cofać rok po roku albo iść do
przodu — zawsze napotka się tę samą n~ilewkę trującą kolejne pokolenia.
W roku 1904 Wojciechowski skompromitował wersję kościelną, co trafiło
do przekonania ludziom światłym (także z kół późniejszego obozu rządzą-
cego bliskich Piłsudskiemu, który obsesyjnie nienawidził zdrady narodowej),
ale nie do szerokiej opinii publicznej, którą strzegły przed herezją ambony,
ołtarze i tradycje rodzinne. W okresie międzywojcnnyrn związany z endecją
wróg Piłsudskiego. biskup krakowski Sapieha, ro,niecił kult św. Stanisława
do gigantycznych rozmiarów. Po II wojnie światowej Kościół ani na jotę
nie zmienił swej wersji. W głośnym orędziu do biskupów niemieckich kar-
dynał Wyszyński pisał o „męczenniku zabitym przy ołtarzu przez Bolesława
Smiałego”. W roku 1981, po wspomnianym, niechętnym Stanisławowi arty-
kule w Przekroju, otrzymałem wiele listów (w tym od jasnowidzącej,
której ukazuje się Smiały, od ludzi, którzy doznali cudownego wyzdrowienia
za sprawą św. Stanisława, oraz od potomkini Nawoja Sreniawity twierdzącej,
że za zabójstwo ś”~y. Stanisława ich ród do dzisiaj prześladuje fatum) —
autorzy wielu z nich odsądzali mnie od czci i wiary. Jak mogli tego nie
zrobić, jeśli półtora roku wcześniej (1979) Jan Paweł H. podczas swej wizyty
w kraju ojczystym nieomal co dzień podkreślał. że jego ojczyźniana piel-
grzymka ma najściślejszy związek z przypadającą akurat 900-ną rocznicą
śmierci św. Stanisława. w każdym prawie przemówieniu sławił męczennika
zamordowanego królewską ręką i nazwał go „patronem ładu moralnego
w Polsce”...

* — Inny obraz Matejki (BoI~y/aii ~„mialy 1 ~w. Stan isłmy) przedstawia Śmiałego
w alkowie: lubieżny monarcha dohiera się do jakiejś swojej kochanicy. a w drzwiach stoi
biskup Stanisław i ciska klątwę na rozpustnika!

Boh moj!
Nie można zarzucić kłamstwa temu człowiekowi, bo On nie urnie kłamać
i zawsze postępuje zgodnie ze starą druidyjską dewizą, której nauczył mnie
ojciec, a którą innymi słowy głosił Jezus Chrystus: „Prawda przeciw światu”.
Nie można Mu też zarzucić, iż jest w niezgodzie z nauką, bo w tej sprawie
nauka się podzieliła. On jest w zgodzie z tą częścią świata nauki, która
broni kłamstwa zrodzonego dawno temu przez Jego Kościół. I w zgodzie
z kardynałem Sapiehą, który wyświęcił Karola Wojtyłę na kapłana. I w zgo-
dzie z własnym sumieniem. I ja Go rozumiem. A ponieważ kocham i Jego
i Bolka — serce mi pęka, gdy o tym myślę. Zapewne nie powinienem pisać
tej ‚„wyspy”. Ale prawda przeciw światu!
Nawet gdybym chciał zapomnieć — przypomną mi. Kiedy piszę te słowa,
w kioskach „Ruchu” sprzedawany jest katolicki tygodnik ‚„Kicrunki” (10-X-
1982) z następującym tekstem o św. Stanisławie: „Stając w obronie po-
krzywdzonych, naraził się królowi Bolesławowi Smiałemu i z jego ręki poniósł
męczeńską śmierć 11 kwietnia 1079 r. w czasie odprawiania Mszy św. na
Skałce”, a ilustruje to obraz ukazujący jak Stanisław wskrzesza Piotrowina,
chociaż od dawna wiadomo, że legenda Piotrowińska zostala sfabrykowana
przez kler krakowski w celu zagarnięcia wsi Piotrawin, do której Kościół
nie miał żadnych praw! Ta, całkowicie nieprawdziwa, wersja śmierci Sta-
nisława, którą kronikarz-fałszotwórca Kadłubek wykoncypował ~na podobień-
stwo zabójstwa (1170) arcybiskupa Canterbury Becketa, jest wciąż reklamo-
wana przez głośniki w nawach kościołów i •w salach katechetycznych (yide
Katechi:m religii katolickiej cz. 111, Warszawa 1981), w prasie i w książ-
kach, rocznicami, przemówieniami i obrazkami, które krzyczą jak kamień
w kościele Na Skałce: „Przystań przechodniu, biskup święty zrosił mnie
swoją krwią!”...
Wiem, że zostanę uznany przez nich za „heretyka”, ale to nie oni
są sędziami, tyłko Bóg — On wie. Pierwszym znanym „.„heretykiem” był
historyk doby Oświecenia, Tadeusz Czacki, który stwierdził (1803). że „Sta-
nisław biskup miał zmowy z Czechami” (powołał się przy tym na Galla,
lecz teil, chociaż zaświadcza, iż Czesi byli „wrogami Polski najbardziej
zawziętymi”, bezpośrednio nie twierdzi, że biskup był ich agentem Bielowski
wszakże bronił tezy Czackiego, wskazując na list władcy Czech — z doku-
mentu tego wynika, iż Stanisław był pupilem Czechów!). W negatywnym
świetle przedstawiał św. Stanisław Maciejowski (1842), wcześniej Podczaszyń-
ski, następnie korzystający z niego Oleszczyński (1843), którzy rzekome
okrucieństwa Bolka nazwali klerykalnymi ~„powiastkami” i równali ich praw-
dziwość z gadką o myszach króla Popiela. Młody Kalinka w roku 1844
napisał wręcz, iż należy skończyć z opartym na wymysłach bełkotem o słusz-
ności postępowania Stanisława i stwierdził, że bezstronna historiografia by-

miejscem tymczasowego pobytu dla ciała, oraz że wolność, tak charakte-
rystyczna dla istot prawdziwie uduchowionych, może być realizowana wyłącz-
nie przez samotność, co nakłada obowiązek milczącego ignorowania świata.
Nie wrogości, lecz i nie bratania się z nim — ignorowania jego prymitywnych
problemów, które nie powinny mącić dziedziny czystej refleksji. Starał się
dowieść, że wszyscy, którzy szukają towarzystwa, są ludźmi wewnętrznej
pustki i strachu, w przeciwieństwie do mieszkańców tych wyniosłych murów,
co dają poczucie bezpieczeństwa, choć przecież nie napawają łatwym opty-
mizmem. Historia widziana stąd — wypadki polityczne, krwawe wojny, dale-
kie marsze, zabiegi dyplomatów i kurtyzan — jawiły się żałosnym chaosem,
pozbawionym logiki wewnętrznej i nie nadającym do wielkiej syntezy. Je-
dynym godnym zainteresowania rodzajem historii w jej nowoczesnym kształ-
cie były tu dzieje wiedzy i wyobraźni, długa kultura operacji rozumu, naj-
dawniejsza i zarazem nąjmłodsza, wiecznie potężna cywilizacja pitagorejczy-
ków, alchemików, kabalistów i szamanów mistycyzmu, wszystkich tych,
którzy wyrażali prawdę w lingua sacra najbardziej komunikatywnych
symboli (od znaków magicznych po wzory matematyczne), sprowadzonych
do prostoty szklanych paciorków i zmierzających do tworzenia reguł, za
pomocą których można oddziaływać na procesy zachodzące we wszech-
świecie dzikusów. Bogactwo tej gry ogarniało najcenniejsze przekazy zacho-
wanych tradycji i kultur, sprawiając, iż ów mikrokosmo~- ludzkiego ducha
przewyższał intelektualnie wszystko, co go otaczało. Lecz samotność, asce-
tyzm, pogarda dla świata, pycha i pokora, poszukiwanie absolutu, demonizm
i dążenie do świętości, zmieszane w jednej zamkniętej przestrzeni sprawiały,
że do klasztoru coraz częściej zaglądał szatan. Dlatego niewielu z mieszka-
jących tu mnichów zaznało zwątpienia, tego ożywczego i wyzwalającego
kryzysu, w świetle którego wszelkie intelektualne wysiłki, wszelkie machinacje
dumnego mózgu, stają się wątpliwe, a na ich miejsce wkrada się zazdrość
wobec każdego ~orzącego chłopa, każdej pary zakochanych, każdego spoco-
nego mężczyzny i kobiety, bo to oni są naturalni i ogarniający pełnię
życia, w przeciwieństwie do eremitów, którzy nic nie wiedzą o trudach,
niebezpieczeństwach i cierpieniach.
Tą właśnie ciszą oddychał wraz z nimi, nie rozumiejąc ani ich siły,
ani ich słabości, tak jak oni nie pojmowali jego dramatu. Był obcy,
należał do świata zagonionych, spoconych i skatowanych barbarzyństwem
zewnętrznej wegetacji.
W jakimś momencie epopei tego monasteru, gdy rządził nim opat
Teucho, pojawił się u bram król-wygnaniec. Przyjęto go jak innych, których
użńano godnymi przyjęcia — każdy proszący, a władca bez tronu najbardziej,
był dziadem bożym. Dano mu schronienie, aby miał gdzie czekać na
skrytobójczą śmierć. I tam go. pochowano, co jest kwestionowane, albowiem
114

nie istnieją bezpośrednie dowody, lecz zapomina się przy tym, że wśród
wszystkich niemieckich historiografów Karyntii nie ma ani jednego, któryby
pisząc o Ossiachu podawał w wątpliwość historię tyczącą pobytu. i śmierci
polskiego króla w klasztorze. Przeciwnie — wszyscy oni, opierając się na
miejscowej tradycji oraz wypisach ze starej kroniki klasztornej, potwierdzili
rzecz jako fakt nie podlegający dyskusji*.
O śmierci Bolesława Smiałego na Węgrzech pierwszy wspomniał Gali
Anonim, który przybył do naszego kraju w trzydzieści zaledwie lat po
tragedii, był więc najbliższy wydarzeniom ze wszystkich polskich kronikarzy.
Później wspominano o jakimś „węgierskim klasztorze”. W 1433 roku profesor
Jan Dąbrówka z uniwersytetu krakowskiego napisał o „pewnym klasztorze
położonym na krańcach Węgier, w kierunku Austrii i Karyntii”, korzystając
z opowieści kogoś, kto widział królewski grób, znajdujemy bowiem w jego
tekście epitafium („Tu leży Bolesław, król Polski, zabójca świętego Stani-
sława, biskupa krakowskiego”) — jak się później okazało zacytowane nieomal
dokładnie. Człowiekiem, który ponownie odkrył grób króla w Ossiachu
był sekretarz kardynała Hozjusza, Walenty Kuczborski (zaświadcza to w swym
dziele Kromer w roku 1568).
Od tej pory już wiedziano, że na cmentarzu ossiackiego klasztoru znaj-
duje się płyta z wyrzeźbionym koniem i łacińskim napisem: Rex Boleslaus.
.Poloniae. Occisor Sancti Stanislai Epi. Cracoyiensis. Napis położyła czyjaś
ręka (nie wcześniej jak w drugiej połowie XIII wieku) na starożytnej płycie
nagrobnej rzymskiego legionisty, który to fakt wcale nie podważa tezy
o pochowaniu Bolesława w Ossiachu, nie jest bowiem rzeczą niezwykłą
ponowne wykorzystywanie antycznych kamieni grobowych. A rzeźbiony
motyw (koń z pustym siodłem bez strzemion — taką stała się Polska po
obaleniu Bolesława) i pierwotne przeznaczenie płyty (Rzymianin — takim
był Bolesław w najlepszym tego słowa znaczeniu), pasują wybornie jako
metafory.
W końcu XVI stulecia przyjechał do Ossiachu biskup mogilski, Marcin
Białobrzeski, i usłyszał od opata historię zgonu i pochówku Śmiałego
w tutejszym klasztorze (potwierdzała ją kronika klasztorna), co chyba prze-
sądza sprawę — benedyktyni ossiaccy byli w owej materii najlepiej poinfor-
mowani. Nadto przez kilkaset lat w monasterze znajdował się pierścień,
o którym mówiono, że został wręczony opatowi przez umierającego Bolesła-
wa, zaś płytę z koniem wieńczył bardzo stary malunek na drewnie (już
autor XVII-wiecznej kroniki klasztornej, Wailner, nazywa go „prastarym”),
przedstawiający w sposób mediewalnie „komiksowy” tragedię Smiałego, jego
zgon i pochówek w Ossiachu!
* M. in. pismo wiedeńskich uczonych, Intelligenzblatt, w czterech numerach z roku
1813 zdecydowanie broni tej tezy.

115

W roku 1839 hrabina Goess, wspomagana finansowo przez znakomite
rodziny polskie, przeprowadziła restaurację grobu*. Płytę rzymską otoczono
żelaznym parkanikiem ze „sztachetami” w postaci lanc i z napisem: Sarmatis
peregrinantibus salus, a wspomniany obraz przeniesiono, z powodu zniszczeń,
do kaplicy gotyckiej. zastępując go kiepską kopią (poprawiał tę kopię
w roku 1884 malarz Daniszewski, podczas kolejnej restauracji z inicjatywy
rady miejskiej Krakowa). Przy okazji otwarto grób, znajdując czaszkę i kości
„należące do szkieletu mężczyzny, który był dość silny i dorodny”~, a także
pozłacaną agrafę z miedzi, do spinania płaszcza.
Napis na parkanie. mówiący o pozdrowieniu Sarmatów— pielgrzymów,
ma coś z egzotycznego, martwego pisma dalekiej starożytności, bo już nikt
znad Wisły nie peregrynuje do miejsca, gdzie winno być polskie sanktuarium
i gdzie każdy mieszkaniec okolicy chętnie wskaże drogę, mówiąc:
— In der Kirche ist das Grab des polnischen K~niges Boleslaus**.
Kłamstwo, że zły król własnoręcznie zamordował na stopniach ołtarza
dobrego, niewinnego biskupa, i że ten biskup „poniósł śmierć za Kościół
i za naród” (ksiądz Kalinka) — ma potworną moc, gdyż jest to kłamstwo
kościelne, a Kościół nie popełnia błędów. Kościół nie zna pojęcia własnego
grzechu.
Na końcu dramatu Bolesław Smialy Stanisław Wyspiański włożył w usta
króla zdanie o przyszłych pokoleniach: „Oni przeklną mnie przekleństwem
wieku”. Przeklęli i to jak skutecznie. Wciąż obowiązują u nas słowa, które
chór mnichów pieje w owej sztuce:

„Niechaj będzie
poniechany,
ludziom, światom
zapomniany.

Wzbroń mu soli,
wzbroń mu chleba,
wzbroń mu domu,
wzbroń mu nieba.


* — Dokładniej grobu zewnętrznego. z rzymską płytą przedstawiającą konia, wmurowaną

w tę ścianę kościoła, do której przyiega cmentarz (jest to ściana od strony jeziora), gdyż

po drugiej stronie muru, wewnątrz kościoła, znajduje się tzw. grób wewnętrzny: umieszczona
w łukowo sklepionej, przyposadzkowej niszy, kryjąca wejście grobu płyta z napisem: Boleslaus
Rex Poloniae. Napis ten wykuto podczas restauracji w roku 1762, z inicjatywy księcia Józefa
Aleksandra Jabłonowskiego.
** — W kościele jest grób polskiego króla Bolesława.


116

Niech się błąka
obłąkany,
zapomniany,
poniechany”.
Krew św. Stanisława, który jest patronem Polski, rozlana przez Smialego,
stanowi cięzki problem dla pi awowiernych Polakow, ktorzy wiedzą, ze wersja
kosciełna to propagandowa bajka Lecz czyz nie jest drogą przez mękę dla
wszystkich inteligentnych katolikow kazda wędrowka w historię Koscioła9
Lepiej w nią w ogole nie zagłądac, bo z czarnej jamy minionych stuleci
wyłażą jak ohydne stwory z malowideł Boscha — postacie Torquemady
i jego swiętych kompanow lnkwlz\ torow ktorzy spalili zy~cem i zamęczyli
miliony niewinnych ludzi pod zarzutem herezji lub czarnoksięstwa, oraz
cały korowod papiezy mordercow 1 rozpustnikow, na czele z Foimosusem,
Sergiuszem III Janem XII (gwalcicielem kobiet, ktory nie miał nawet
swięcen kaplanskich), Grzegoizem V, Kalikstem II, Bonifacym VIII (de-
prawatorem, który zalecał nierząd, kazirodztwo i cudzołóstwo), Sykstusem IV,
Innocentym VIII (ktory był opiekunem nocnych zabojcow i kupczył urzędami
w najbezwstydniejszy ~posob) Aleksandrem VI (ktory uprawiał wszystkie
mozhwe sprosnosci) i Leonem X Inni zamykali Polskę zywcem do trumny
i potępiali wszystkie nasze powstania: Klemens XIV stwierdził, że rozbiór
Polski jest zgodny z intel esami religii (t), a Grzegorz XVI nazwał powstan-
cow listopadowych podłymi buntownikami, nędznikami, ktorzy pod pozorem
dobra powstali przeciw władzy swojego monarchy” (cara!). Albo te setki
polskich piymasow biskupow i księzy, ktorzy za petersburski zołd piętnowali
prawdziwych patiiotow zabianiali modlic się w kosciołach o wolnosc ojczyz-
ny, układali katechizmy gloryfikujące carat, ządali straszliwych kai dla „ re-
beliantów”~, Powstanie Styczniowe nazywali „jokoszem” wywołanym przez
łotrzykow ludzi nieporz4dku” pizestępcow (konsystorz wilenski z 17
wrzesnia 1863), wyklinali Piłsudskiego i jego ruch niepodległosciowy (arcy-
biskup Popiel) zakazywali odprawiac 3 maja nabozenstwa na intencję Polski
oraz grzebac legionistow na cmentai zach (biskup Łosinski)~ Ilez zbrodni
1 nieprawosci popełniono w imię Chiy~tusa~” I Koscioł jest wieczną dziew1c4~
Ludzie moze czasami błądzili zapomnijmy o tym, wazne, ze system jest
bezgrzeszny. Każdy system.
Dowod na to, jak trudno poruszac się katolikowi między sw Stanisławem
a królem Bolesławem II, stanowi powieść katolickiego pisarza, Karola Bun-
scha, Im~”ennih Z niej czerpałem mając trzynascie lat, pierwsze wiado-
mosci o tych dwoch ludziach, poniewaz w szkolnym podręczniku historii,
autorstwa pan Dłuskiej i Schoenbrennerowej nie było ani słowa o jednym
z największych polskich władcow (pewnie dlatego, ze potuibował mieczem
kijowską Złotą Bramę a ruskiego księcia Izasława publicznie taigał za brodę

117

jak kozła). Siedemnaście lat później, w roku szkolnym 198 1-82, mój syn
uczył się o Polsce Piastów z nowego podręcznika szkół podstawowych,
autorstwa pana Markowskiego. W podręczniku tym Bolesław Smiały w ogóle
nie istnieje, dalej jest „zapomniany, poniechany”...
Dzięki Bunschowi rozmiłowałem się w Bolku, mimo że został on przez
Bunscha ukazany niesprawiedliwie. Była to miłość irracjonalna, jak do
kobiety — miłości nie wybiera się niczym poglądów. Niedawno temu znajomy
psycholog przekonywał mnie, że uczucie to zrodziło się na gruncie podo-
bieństwa mojego rozwichrzonego charakteru z Bolkowym. Posługiwał się
przy tym fachową terminologią i przypominał mi rozliczne szaleństwa mej
młodości, a zwłaszcza fakt podpalenia szkoły, do której uczęszczałem (Liceum
im. Bolesława Prusa), co porównał z autodestrukcyjnym postępowaniem Smia-
łego. Cała ta teoria nie bardzo trafiła mi do przekonania, bo po pierwsze
legenda o wybrykach Bolesława II została stworzona przez wrogą mu pro-
pagandę kościelną, a po drugie na tym pierwszym etapie mej fascynacji
Bolkiem, kiedy człowiek dziecięco utożsamia się ze swoimi bohaterami —
ja wcale nie wcielałem się w postać króla, lecz w świetnie wykreowaną
przez Bunscha postać królewskiego sługi, Nawoja Sreniawity alias Nawoja
Dzierżysławów. Imponowało mi to polityczne żądło Smiałego, ów „,koman-
dos” do specjalnych poruczeń, żołnierz, polityk i cudowny cynik („Nigdy
nie kłamię, jak mi nic z tego nie przyjdzie”), jednak o wspaniałym sercu
skrytym pod zimnym pancerzem, przebiegły, mądry („Życie jest za ciekawe,
żeby głupio umierać”), czerpiący siłę ze swej szpetoty („Nie stać mnie, bym
był taki głupi, jak ci, co gębę mają gładką jak tyłek”) i chociaż nie apro-
bujący ostatnich posunięć króla, do tragicznego końca wierny, tak jak —
w przeciwieństwie do miodoustych lizusów i „altruistów” — wierni są uczciwi
cynicy. Lecz odbiegłem tą dygresją od istoty tematu...
Otóż katolik i do tego krakowski, Karol Buflsch, w swej powieści stara
się rozpaczliwie nie uszczknąć nic ze świętości świętego, a jednocześnie
zachować przynajmniej minimum obiektywizmu, co jest gimnastyką zbliżoną
do wielbłądziego przechodzenia przez igielne ucho. W pierwszym tomie
.i X ~ ~ ~ :~. L

t~~iuut~rn ptuu.~rnuĆ1; iiia~ujc po~LaL ~mi~~u j~nymi ywWctrni, ai~ w ulugim
(Miecz i pastorał) te kolory coraz bardziej ciemnieją, tak by Kościołowi
stało się zadość. Z kolei biskup Stanisław jest u Bunscha postacią bez-
grzeszną, tylko należącą do świata innego, świata bezlitosnych kanonów
moralnych. W sumie wersja kościelna triumfuje, a dwa momenty są godne
szczególnej uwagi:
W wersji kościelnej istotną rolę odgrywają cuda, których miał dokony-
wać biskup (na tej m. in. podstawie .został później kanonizowany), zwłaszcza
tzw. cud z Piotrowinem: król kwestionuje• przed sądem prawo własności
Stanisława do majątku zmarłego rycerza Piotra z Janiszewa, a ten na skutek

118

gorących modłów przyszłego świętego zmartwychwstaje i potwierdza, że
sprzedał majątek biskupowi. Takie sztuczki iluzjonistyczne były chlebem
powszednim średniowiecznych „cudotwórców”, o czym Bunsch dobrze wie-
dział, ale wybrnął z sytuacji: opisał „zmartwychwstanie” Piotrowina jako
trick spreparowany przez niemieckich współpracowników Stanisława przy
jego... całkowitej niewiedzy o szalbierstwie! Druga sprawa to śmierć biskupa.
Bunsch znał doskonale dzieło świetnego historyka, Tadeusza Wojciechow-
skiego, który obalił kościelną legendę o św. Stanisławie. dowodząc (1904),
że był to zdrajca potępiony przez sąd arcybiskupi i stracony z wyroku
sądu królewskiego. Ale też. pamiętał jak straszliwe ataki śpadły na Woj-
ciechowskiego ze strony kleru (głównie kół jezuickich). Nie mógł — przeszka-
dzały mu w tym inteligencja i wykształcenie — zaadaptować bezkrytycznie
kłamstwa o zarąbaniu biskupa przez króla podczas mszy, ale. nie mógł
też uciec od wersji kościelnej za daleko, wzbraniały mu tego strach i reli-
gijność. Wymyślił więc wersję ekwilibrystyczną: biskup zostaje skazany wy-
rokiem sądu, ale egzekucji dokonuje• na miejscu sam król. Nadto, żeb”~”
zrównoważyć wyeliminowanie morderstwa podczas mszy, opisał jak człon-
kowie sądu zostają przez rozszalałego, półobłąkanego władcę zmuszeni do
głosowania za śmiercią Stanisława. Trudno tłumaczyć to mądrym powiedze-
niem Nabokoya, że „literatura nie mówi prawdy, lecz ją wymyśla”. Był
to strach!
Dorastając czytałem zachłannie wszystko, co historiografia poświęciła tej
sprawie i coraz bardziej umacniałem się jako członek obozu królewskiego.
Nie było mi lekko rozdrapywać w sobie tę polską ranę. Mój ojciec nosił
imię Stanisław od św. Stanisława. Zostałem wychowany w tej wierze i na
łonie tego Kościoła. Nie szanując św. Stanisława, a uwielbiając jego prze-
ciwnika, czułem się jak renegat pośród tłumu modlącego się do patrona
ojczyzny, którego hołdowały pokolenia naszych władców, wodzów i mężów
stanu. Najpodlej czułem się pewnego wieczoru w ogrodzie watykańskim,
kiedy żegnałem Jana Pawła II, który nazajutrz odlatywał do Afryki. Nad
drzewami granatowiało błękitne niebo Rzymu, aż błyski fleszów ludzi
z Osseryatore Romano, którzy fotografowali tę rozmowę, zaczęły błyskać
w ciemności jak wybuchające gwiazdy. W pewnej chwili Ojciec Święty,
trzymając mnie i moją żonę za ręce, spytał, czy długo jesteśmy już małżon-
kami. Beata odpowiedziała, że za kilka dni, ósmego maja, minie kolejna
• rocznica.
— Osmego maja... — zamyślił się — . . .to w dniu świętego Stanisława.
A ja zadrżałem, przerażony, iż ten człowiek, którego podziwiam, odczy-
tuje bluźnierstwo z dna mego serca. Tak — byłem również tchórzem. Nie
potrafiłem się przyznać podczas tej rozmowy, bo polski papież, swego czasu
biskup krakowski tak jak Stanisław, żywi niezłomną cześć dla tamtego,

119

uznanego świętym męczennikiem przez Kośćiół, którego On jest głową.
Dziesięć lat wcześniej miałem więcej odwagi.
Studiowałem wtedy na Uniwersytecie Rzymskim (1971). Poszedłem, jak
co niedzielę, na nabożeństwo do polskiego kościoła pod wezwaniem św. Sta-
nisława przy via Botteghe Oscure. Była akurat rocznica świętego i kazno-
dzieja wygłosił orację przeciw królowi-potworowi, który zamordował biskupa,
bo ten piętnował królewskie grzechy. Nieprzytomny z gniewu wpadłem po
mszy do zakrystii i wyrzuciłem z gardła krzykiem rozpaczliwą obronę Boles-
ława, po czym — napotkawszy mur pogardy dla mojego chamstwa i obojętnoś-
ci wobec mojej argumentacji wybiegłem z rozpalonym . czołem na ulicę.
W ogrodzie watykańskim milczałem, skuty charyzmatem Ojca Swiętego.
A gdybym miał wówczas w kieszeni ów list z Australii, który otrzymałem
kilkanaście miesięcy później, marynarka zaczęłaby mi płonąć.
W styczniu 1981 ukazał się na łamach Przekroju mój artykuł o Bole-
sławie Śmiałym (był to ostatni odcinek cyklu Poczet królów Łysiaka~
i tegoż roku poczta dostarczyła mi list (z datą 4 mają) od pana E. Nie-
zabitowskiego z Quakers Hill (Australia): cytuję fragment:
„Chyba w 1920 r. pierwszy rząd polski po odzyskaniu niepodległości
i po uchwaleniu tego przez sejm zwrócił się do Rzymu z żądaniem o anulo-
wanie w dniu 8 maja święta Stanisława Szczepanowskiego, skreślenia go
z kalendarza z listy świętych i o zaprzestanie głoszenia jego kultu, podając
oczywiście odpowiednie motywy. Papież wtedy bez żadnego oporu i zwłoki
na to się zgodził. Pamiętam dokładnie jak ksiądz katecheta na wykiadzie
religii w szkole w Lublinie w kilka lat później wyjaśniał nam, że ze Stan.
Szczepanowskim zaszła bardzo przykra omyłka że zaliczono go w poczet
świętych i odtąd jest postanowiony kardynał jako prokurator, którego
funkcją jest zbierać wszelkie informacje, które by dyskredytowały jako świę-
tego i podawać je kolegium i odtąd już taka rzecz nie może się zdarzyć.
Chyba nie od rzeczy będzie nadmienić, że biskup Stanisław wcale nie jest
jakimś odosobniońym wyjątkiem ze swoją świętością. Na początku chrześ-
cijaństwa także biskup imieniem Jerzy ząjm~wa1 się dostawą żywności dla
wojska rzymskiego, bo wtedy wpływy od wiernych nie były tak ogromne
jak w kilka wieków później. Robił przy tym wielkie malwersacje i był
największym oszustem tamtych czasów. Za to został skazany na śmierć
przez sąd i stracony. Ogłoszono go potem wielkim świętym męczennikiem
i został patronem żołnierzy, a później głównym patronem Anglii”.
W swym liście p. Niezabitowski wyrzucał mi nieprawdziwe jego zdaniem
twierdzenie, iż św. Stanisław cieszy się w Polsce kultem („Przed 15 laty,
gdy wyjeżdżałem z PolskL tego kultu nie dostrzegałem”). Mój korespon-
dent musiał mieć kłopoty ze wzrokiem i~ nie wiedzieć, że kobiety w kra-
kowskim czerpią 8 maja wodę z sadzawki na Skałce (miejsce śmierci

120

św. Stanisława), wierząc, iż tego dnia posiada ona cudowną moc leczenia
oczu. Ten kult nigdy nie schodził poniżej temperatur zadowalających hierar-
chię kościelną. Kilkaset świątyń w Polsce otrzymało imię Stanisława. Przez
całe wieki pokolenia Sarmatów indoktrynowane były skutecznie fałszywą
wersją wydarzeń. rozsiewaną z ambon i z drukarni, czego dowodem tekst
w największej poiśkiej encyklopedii (tom z roku 1893): „Biskup krakowski
Stanisław upominał króla, aby się opamiętał, a gdy przestrogi żadnego
nie wywarły skutku, rzucił nań klątwę. Gwałtowny Bolesław wpadł do
kościoła świętego Michała i zamordował biskupa odprawiającego mszę świę-
tą (11 kwietnia 1079)”. Rok wcześniej (1892) działający na współbraci jak
czarnoksiężnik Jan Matejko zobrazował ten fałsz płótnem Zabójstwo ~w.
Stanisłm1~a*. Pięć lat wcześniej (1888) drugi ówczesny mag sterujący duszami
Polaków, Józef Ignacy Kraszewski, opisał mord na stopniach ołtarza w Wi-
zerunkach książąt i królów polskie/i. a Ksawery Pillati zilustrował to
wstrząsającym sztychem. Można się tak cofać rok po roku albo iść do
przodu — zawsze napotka się tę samą n~ilewkę trującą kolejne pokolenia.
W roku 1904 Wojciechowski skompromitował wersję kościelną, co trafiło
do przekonania ludziom światłym (także z kół późniejszego obozu rządzą-
cego bliskich Piłsudskiemu, który obsesyjnie nienawidził zdrady narodowej),
ale nie do szerokiej opinii publicznej, którą strzegły przed herezją ambony,
ołtarze i tradycje rodzinne. W okresie międzywojcnnyrn związany z endecją
wróg Piłsudskiego. biskup krakowski Sapieha, ro,niecił kult św. Stanisława
do gigantycznych rozmiarów. Po II wojnie światowej Kościół ani na jotę
nie zmienił swej wersji. W głośnym orędziu do biskupów niemieckich kar-
dynał Wyszyński pisał o „męczenniku zabitym przy ołtarzu przez Bolesława
Smiałego”. W roku 1981, po wspomnianym, niechętnym Stanisławowi arty-
kule w Przekroju, otrzymałem wiele listów (w tym od jasnowidzącej,
której ukazuje się Smiały, od ludzi, którzy doznali cudownego wyzdrowienia
za sprawą św. Stanisława, oraz od potomkini Nawoja Sreniawity twierdzącej,
że za zabójstwo ś”~y. Stanisława ich ród do dzisiaj prześladuje fatum) —
autorzy wielu z nich odsądzali mnie od czci i wiary. Jak mogli tego nie
zrobić, jeśli półtora roku wcześniej (1979) Jan Paweł H. podczas swej wizyty
w kraju ojczystym nieomal co dzień podkreślał. że jego ojczyźniana piel-
grzymka ma najściślejszy związek z przypadającą akurat 900-ną rocznicą
śmierci św. Stanisława. w każdym prawie przemówieniu sławił męczennika
zamordowanego królewską ręką i nazwał go „patronem ładu moralnego
w Polsce”...

* — Inny obraz Matejki (BoI~y/aii ~„mialy 1 ~w. Stan isłmy) przedstawia Śmiałego
w alkowie: lubieżny monarcha dohiera się do jakiejś swojej kochanicy. a w drzwiach stoi
biskup Stanisław i ciska klątwę na rozpustnika!

121

Boh moj!
Nie można zarzucić kłamstwa temu człowiekowi, bo On nie urnie kłamać
i zawsze postępuje zgodnie ze starą druidyjską dewizą, której nauczył mnie
ojciec, a którą innymi słowy głosił Jezus Chrystus: „Prawda przeciw światu”.
Nie można Mu też zarzucić, iż jest w niezgodzie z nauką, bo w tej sprawie
nauka się podzieliła. On jest w zgodzie z tą częścią świata nauki, która
broni kłamstwa zrodzonego dawno temu przez Jego Kościół. I w zgodzie
z kardynałem Sapiehą, który wyświęcił Karola Wojtyłę na kapłana. I w zgo-
dzie z własnym sumieniem. I ja Go rozumiem. A ponieważ kocham i Jego
i Bolka — serce mi pęka, gdy o tym myślę. Zapewne nie powinienem pisać
tej ‚„wyspy”. Ale prawda przeciw światu!
Nawet gdybym chciał zapomnieć — przypomną mi. Kiedy piszę te słowa,
w kioskach „Ruchu” sprzedawany jest katolicki tygodnik ‚„Kicrunki” (10-X-
1982) z następującym tekstem o św. Stanisławie: „Stając w obronie po-
krzywdzonych, naraził się królowi Bolesławowi Smiałemu i z jego ręki poniósł
męczeńską śmierć 11 kwietnia 1079 r. w czasie odprawiania Mszy św. na
Skałce”, a ilustruje to obraz ukazujący jak Stanisław wskrzesza Piotrowina,
chociaż od dawna wiadomo, że legenda Piotrowińska zostala sfabrykowana
przez kler krakowski w celu zagarnięcia wsi Piotrawin, do której Kościół
nie miał żadnych praw! Ta, całkowicie nieprawdziwa, wersja śmierci Sta-
nisława, którą kronikarz-fałszotwórca Kadłubek wykoncypował ~na podobień-
stwo zabójstwa (1170) arcybiskupa Canterbury Becketa, jest wciąż reklamo-
wana przez głośniki w nawach kościołów i •w salach katechetycznych (yide
Katechi:m religii katolickiej cz. 111, Warszawa 1981), w prasie i w książ-
kach, rocznicami, przemówieniami i obrazkami, które krzyczą jak kamień
w kościele Na Skałce: „Przystań przechodniu, biskup święty zrosił mnie
swoją krwią!”...
Wiem, że zostanę uznany przez nich za „heretyka”, ale to nie oni
są sędziami, tyłko Bóg — On wie. Pierwszym znanym „.„heretykiem” był
historyk doby Oświecenia, Tadeusz Czacki, który stwierdził (1803). że „Sta-
nisław biskup miał zmowy z Czechami” (powołał się przy tym na Galla,
lecz teil, chociaż zaświadcza, iż Czesi byli „wrogami Polski najbardziej
zawziętymi”, bezpośrednio nie twierdzi, że biskup był ich agentem Bielowski
wszakże bronił tezy Czackiego, wskazując na list władcy Czech — z doku-
mentu tego wynika, iż Stanisław był pupilem Czechów!). W negatywnym
świetle przedstawiał św. Stanisław Maciejowski (1842), wcześniej Podczaszyń-
ski, następnie korzystający z niego Oleszczyński (1843), którzy rzekome
okrucieństwa Bolka nazwali klerykalnymi ~„powiastkami” i równali ich praw-
dziwość z gadką o myszach króla Popiela. Młody Kalinka w roku 1844
napisał wręcz, iż należy skończyć z opartym na wymysłach bełkotem o słusz-
ności postępowania Stanisława i stwierdził, że bezstronna historiografia by-

122

łaby „Stanisława w najniekorzystniejszy sposób wystawiła”. Dodał też, że opis
zabójstwa biskupa przez króla jest dziełem „kronikarzy-księży umyślnie ten
fakt przekręcających”. Ale na starość, sterroryzowany przez kolegów w sutan-
nach i przez własny strach, głosił już tylko pochwały świętego, wystawiając
go w najkorzystniejszy sposób, chociaż racjonalnie uzasadnić odmiany swych
przekonań nie potrafił. Bezstronność historiografii widział wówczas, trudno
osądzić, bardziej komicznie czy też bardziej żenująco: „,Tu nie chodzi o stu-
dium czysto naukowe, raczej o to idzie, aby przyłączyć się do uczuć całego
narodu, do tych hymnów dziękczynnych i błagalnych. . .„ etc. O okrutna
potęgo sędziwego strachu przed karą Bożą, nawet za prawdę!
Kolejni XIX-wieczni „heretycy” nie patyczkowali się. Zdrajcą expressi~
yerbis nazwali św. Stanisława: Skorski (1873), Stefczyk (1885) i Gumplo-
wicz (1898). Lecz dopiero sławne rozdziały siódmy i ósmy Szkiców Izisro-
rycznych z Xi wieku (1904) Tadeusza Wojciechowskiego stały się rewolucją
(bo wywód naukowy był w nich miażdżący) i spowodowały gwałtowną
polemikę. Od tamtej pory bibliografia sprawy św. Stanisław—Bolesław II
zaczęła gwałtownie rosnąć; dzisiaj to już spory księgozbiór. Historyków,
literatów i publicystów zabierających głos można podzielić na cztery grupy:
zwolennicy Wojciechowskiego (ukaranie śmiercią jednego z przywódców
czesko-niemieckiej agentury, montującej bunt możnowładców przeciw Śmiałe-
mu); zwolennicy wersji kościelnej, wywiedzionej z kroniki Kadłubka (zabicie
niewinnego biskupa podczas mszy); zwolennicy oliwy lanej na namiętności
(Bolko popełnił wprawdzie mord, ale później odpokutował to pielgrzymując
do Rzymu i uzyskując odpuszczenie grzechu; jest to legenda podtrzymywana
przez Kościół dla złagodzenia oporów przeciw piętnowaniu króla-bohatera,
jej wyznawcą był m. in. kardynał Wyszyński) wreszcie zwolennicy teorii
ignoramus et ignorabimus („nie znamy i nie poznamy” prawdy, gdyż źródła
historyczne są zbyt skąpe). Przyjęcie tezy czwartego obozu, sformułowanej
w haśle „Stanisław ze Szezepanowa święty” encyklopedii Gutenberga (1931):
„Wszystko, co nauka polska dotąd na ten temat powiedziała jest, z braku
źródeł, hipotezą”, byłoby najwygodniejsze, wszakże rodziłoby kłopotliwe py-
tanie: jeśli nic nie wiemy, to jakim prawem wprowadzony został i po-
zostaje w mocy kult człowieka, o którym nie wiadomo, czy zasłużył na
kanonizację?* Ważniejsze są jednak bitwy toczone przez głównych anta-
gonistów.
Wojciechowski i jego zwolennicy opierają swe wywody na bardzo bliskiej
wydarzeniom kronice Gaiła Anbnima, zaś ich przeciwnicy na o cały wiek
starszej kronice Wincentego Kadłubka, którą znawca ojczystego piśmien
* — Przeciwnik Wojciechowskiego, prof. Stanisław Smolka, który namawiał: „Zrezyg-
nujmy!” (z dociekania prawdy), mimowolnie zadał cios pogrobowcom Kadłubka, tak argu-
mentując: „Historyczny biskup Stanisław pozostanie na zawsze nieznaną postacią”.

123

nictwa, prof. Aleksander Brt~ckner, określił w swych monumentalnych D:ie-
jac/i kii/tury polskiej mianem „pustych wymysłów”, tak ową celną myśl
rozwijając: „Czcza to gadanina zamiast treści (...) Jest tylko nadużyciem
naszej cierpliwości”. Atoli, jak nie mniej słusznie zauważył Brtickner: „Win-
centego coraz przepisywano i ślepo mu wierzono (...) chociaż do Galla
nic nie umial istotnego dodać prócz kruszenia kopii za św. Stanisławem (...)
a nikłość treści zakrywał splotem fantazji (...) Pompatyczny Wincenty za-
panował nad całą historiograi~ą późniejszą, nie na jej korzyść”.
Do dzisiaj nie brak prób rehabilitacji mistrza Wincentego przez tych,
w których Wojciechowski cisnął epitetem „plemię Kadłubka”. Gerard Labuda
zawzięcie przywraca mu walor rzetelnego źródła, co z pozycji zdrowego
rozumu wydaje się być bliskie paranoi, zaś Witold Sawicki pod Kadłub-
kową narkozą dowodzi, iż służący haniebnie Czechom i Niemcom Wła-
dysław Herman (brat Bolesława, wyniesiony przez rokosz, w którym brał
udział Stanisław), to znakomity władca, podczas gdy Smiały był dziedzicznym
wariatem! Oparte jest to na nie mających nic wspólnego z nauką, budzą-
cych politowanie spekulacjach (rodzice ci sarni. ale tylko jeden z synów
jest dziedzicznym wariatem, ten nie lubiany przez Kościół!); rzecz nie nowa,
o podobnych antybolesławowych kalumniach z minionych epok pisał H. Bruz-
dowski w roku 1907: „R~zważone jako produkt dziejopisarski — to istotna
nędza umysłowa: Żeby przedstawić Stanisława świętym, trzeba było wymyślać
na Bolesława potwarze takie obrzydliwe, że równie szpetnych nie spotkać
w naszej historyogra~i”. Lecz pukanie oszustom w czoła było i zapewne
długo jeszcze będzie rzucaniem grochu o ścianę, a Kadłubkowi nie zabraknie
adwokatów w rodzaju Sawickiego, według którego mistrz Wincenty w swej
kronice nie kłamał, bo był „człowiekiern prawym”. Oczywiście, proszę pa-
nów właśnie z kroniki Kadłubka wiemy o wspaniałych zwycięstwach
Polaków nad Aleksandrem Wielkim i Cezarem!
Ością sporu między prof. Wojciechowskim a „.plemieniem Kadłubka”
były użyte przez Galla w odniesieniu do biskupa Stanisława wyrazy iraditio
(zdrada) i traditor (zdrajca). Zwolennicy wersji kościelnej wciąż przypomi-
nają mimo że Wojciechowski oraz prof. Stanisław Krzyżanowski polemi-
zując (1910) zbili ich spekulacje — iż w łacinie średniowiecznej wyrazy te
miały więcej znaczeń i chociaż traditor głównie oznaczał zdrajcę, to tym
samym terminem oznaczano również rzucającego klątwę lub buntownika
w ogóle. Według nich Gali miał oczywiście na myśli te drugie znaczenia,
nie zaś zdradę stanu. Kościół interpretował tak Anonima już dużo wcześniej,
ale widocznie sam nie był nazbyt mocno przekonany do własnych inter-
pretacji, skoro w 1824 roku cenzura kościelna zaprotestowała stanowczo
przeciw wydaniu kroniki Galla z rękopisu Czartoryskich, zawierającego
autentyczny tekst kronikarza o konf”ikcie między królem a biskupem! (wcześ-
12~

niej posługiwano się interpolacjami z kroniki Kadłubka w tzw. rękopisie
heilsberskim!). Gdyby Gali nie mial na myśli zdrady, nie byłoby sensu
sprzeciwiać się drukowaniu jego oryginalnych sformułowań, które zastąpiły
tekst przekręcony — czyż to nie oczywiste?
Zastanówmy się: jeśli nadmieniona przez Gaiła „zdrada” Stanisława nie
oznaczała zdrady stanu, to jak można wytłumaczyć, że po wypędzeniu
Śmiałego z ojczyzny przez buntowników, których aktywnie popierał (łub
wprost kierował nimi) biskup, Polska zmieniła o 180 stopni swój kurs
polityczny (nie mówiąc już o tym, że utraciła samodzielność polityczną),
wiążąc się z Niemcami i oddąjąc spore połacie kraju (w tym Kraków)
niemieckiemu flgurantowi~ władcy Czech, Wratysławowi? (w roku 1085 cesarz
niemiecki Henryk IV nadał Wratysławowi tytuł „króia Czech i Polski”).
W każdym śledztwie kryminalnym obok bezpośrednich dowodów zasadniczą
rolę grają odpowiedzi na dwa pytania: jaki był motyw zbrodni i komu
przyniosła ona korzyść? Sprawiedliwość od dawna kieruje się bardzo prostą
i słuszną zasadą dochodzenia karnego, która stanowiła właściwy klucz do
wielu tajemnic: Is J~cit, cui prodest (sprawcą jest ten, komu przyniosło to
korzyść).
Obrońcy biskupa twierdzą, że zwrócenie się wielmożów przeciw Smiałemu
nie było spiskiem politycznym inspirowanym z zewnątrz, lecz buntem wew-
nętrznym, który zaczął się spontanicznię podczas wyprawy kijowskiej i miał
związek z równoczesnym „buntem niewolnych”. Wszakże owe ‚„bunty” to
kolejny absurdalny wymysł Kadłubka — nic takiego nie miało miejsca, nie
ma na ten temat żadnych źródeł, a przeczą temu wszelkie przesłanki, które
ostatnio (1982) zanalizował Tadeusz Grudziński, by w konkluzji nazwać
Kadłubkowe enuncjacje: „całkowicie sztuczną konstrukcją kronikarza”. I to
nie nowość, już Bruckner stwierdził: „Bunt szlachty w wyprawie kijowskiej
r. 1078/79 jest późną bajką”. Na bajdach oparto wyrok, który wlecze się
za narodem do dzisiaj niby złowieszczy cień!
A teraz załóżmy — stać nas na to — że „Kadłubkowcy” mają rację,
to jest, że biskup nie zdradził ojczyzny, tylko się zbuntował przeciw złemu
królowi i przeklął go, i nawet zgódźmy się, że zdrada w ówczesnym pojęciu
nie oznaczała tego, co dzisiaj rozumiemy pod nazwą zdrady stanu. Wszystko
to razem nie zmienia faktu, o którym Kościół i jego historiograficzni słudzy
zapomnieli, a ja im przypomnę (notabene zapomnieli o tym również obroń-
cy Smiałego). Otóż jakiekolwiek działanie przeciw Bolesławowi było nożem
wbijanym w plecy Rzymu — nie dającą się niczym usprawiedliwić ani języ-
kowo przeinterpretować zdradą Kościoła.
Przywołać tu muszę jednego z największych papieży, tych, co przynosili
chrześcijaństwu zaszczyt: Grzegorza VII, człowieka, który mocno potrząsnął
ówczesnym światem.

125

Od młodości zwracał uwagę wybitnych mężów swej epoki zdolnościami,
a ludu — cnotliwym życiem i tym, że nie gonił, jak liczni książęta Kościoła,
za majątkami i złotem. Ten plebejusz, syn toskańskiego chłopa, to małe,
szczupłe, chuderlawe, śniade na gębie mniszątko przez długie lata wyrastało
na wielkiego rycerza Jezusa Chrystusa, szykując się do dwóch wielkich
batalii: do moralnego podniesienia duchowieństwa (etyka kleru była naonczas
koszmarna, szerzyły się symonia, rozpusta, fałszywe cuda i relikwie, pogoń
za bogactwami kosztem maluczkich etc.) oraz do zniesienia władzy świeckiej
nad kościelną, zwłaszcza w kwestii obsadzania stanowisk duchownych (nawet
papieży mianowali wtedy i zdejmowali wedle swego widzimisię cesarze
niemieccy). Mówiąc o posłannictwie świętego Kościoła zdawał się rosnąć
i pięknieć, a w jego dużych czarnych oczach gorzały płomienie i czaiły
się pioruny. Sam dawał przykład: jako papież nie zmienił swego trybu
życia, nie otaczał się jak inni papieże pysznym dworem. Skibka chleba,
lampka młodego wina i miseczka białego grochu, zwykły pokarm uczniów
św. Benedykta, starczały mu za pożywienie. Jadał raz dziennie, wieczorem.
Ob1~tszy jego pokarm stanowiły lektury. Takim był ów człowiek — asceta
• rozebrany z namiętności doczesnych, kapłan patrzący błyszczącymi oczami
w niebo, odważny reformator,: całym sercem oddany swej idei.
Dusza starożytnego Rzymu wstąpiła w nędzne ciało tego mnicha, gdy
z woli ludu rzymskiego zasiadł w roku 1073 (mając 53 lata) na krześle
apostolskim w pałacu Lateranów. Wiedział, że wojen nie wygrywa się sło-
wami, potrzebował silnych sprzymierzeńców na wschodzie i zachodzie. Na
wschodzie był taki trzydziestolatek, Boleslaus, który szybko zrobił ze swego
państwa mocarstwo i który skutecznie szachował cesarza niemieckiego, Hen-
ryka IV, uprzedzając każdy jego ruch, grając biegle na rozdźwiękach między
Sasami a Szwabami (gdy Henryk chciał uderzyć na Polskę, Bolesław pod-
burzył mu Sasów i cesarz musiał się zająć tłumieniem buntu), kontrując
czeskiego alianta Niemców i. osadzając władców na sąsiednich tronach (rus-
kim i węgierskim) zgodnie z własną wolą. Byłby to świetny sprzymierzeniec,
tym bardziej, że dobry chrześcijanin (z listu Grzegorza do Bolka: „Łączymy
się z Waszą Miłością w Chrystusie”), nie szczędzący wielkich nadań Koś-
ciołowi w swoim kraju. Ten młodzieniec zasługiwał na pomoc i na prośbę
o pomoc.
Sprzymierzyli się w roku 1075 i wówczas Grzegorz wypowiedział wojnę
cesarzowi dokumentem Dictatu
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Daragon
Zaakceptowany Klubowicz
Zaakceptowany Klubowicz



Dołączył: 25 Cze 2007
Posty: 213
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Z Lustrii

PostWysłany: Pon 20:03, 25 Cze 2007    Temat postu:

Sprzymierzyli się w roku 1075 i wówczas Grzegorz wypowiedział wojnę
cesarzowi dokumentem Dictatus papae, a Bolesław zaczął odbudowywać
antyniemiecką niezależność polskiego Kościoła z metropolią w Gnieźnie, co
musiało budzić zazdrość i gniew biskupa krakowskiego — do tej pory był
on pierwszym w polskiej hierarchii kościelnej, teraz stał się podwładnym
arcybiskupa gnieźnieńskiego Bogumiła. (Dodatkową przyczynę wrogości Sta-
nisława do monarchy stanowił niewątpliwie królewski projekt rozbudowy

126

sieci biskupstw, który oznaczał uszczuplenie terytorium diecezji krakowskiej,
będącej wówczas prawdziwym potentatem ziemskim). Jednocześnie, za przy-
zwoleniem papieża, Bolesław został ukoronowany w grudniu 1076 — to
z kolei (umocnienie władzy centralnej) spowodowało złość zawsze niechęt-
nych absolutyzmowi możnowładców polskich i ich podatność na dywersyjne
knowania.
W początkach roku 1077, zagrożony na wschodzie przez Bolesława
i obłożony papieską klątwą, cesarz Henryk, przeciw któremu zbuntowali się
poddani (klątwa uwalniała ich od posłuszeństwa, a do nieposłuszeństwa
namawiali agenci Smiałego) — czołgał się na kolanach u wrót zamku Ca-
nossa, błagając o zdjęcie anatemy. Wygrali bitwę. Po raz pierwszy papa
rzymski pognębił seniora monarchów europejskich, wcielając w życie sen
św. Ambrożego i św. Augustyna o zaprowadzeniu Królestwa Bożego na
Ziemi. Wygrali bitwę, a Grzegorzowi wydawało się, że to wygrana wojna.
Zdjął anatemę z cesarskiej głowy, czyniąc okropny błąd.
Od czasu Canossy głównym celem przywróconego do władzy Henryka IV
stała się zemsta na papieżu. Po zwycięstwie w wojnie domowej był gotowy,
ale wyruszyć z wojskiem na Rzym nie mógł dopóki za plecami jego znaj-
dował się polski sojusznik Grzegorza VII — nie ulegało wątpliwości, że
Bolesław zareaguje mieczem w obronie papieża. Dlatego najpierw trzeba
było zniszczyć ten miecz i uczyniono to za pomocą kierowanej lub wspoma-
ganej ręką biskupa krakowskiego dywersji, która doprowadziła do buntu
możnowładców (Wojciechowski nazwał ją: „arcydziełem polityki niemieckiej
i czeskiej”). Po wygnaniu Bolka z ojczyzny wielki papież stał się bezbronny
i cesarz Henryk spokojnie zrobił swoje: zajął Rzym i zdetronizował Grzegorza,
gotując mu ten sam los, co Szczodremu — wygnanie.
Grzegorz VII został także kanonizowany. Tak więc św. Stanisław znisz-
czył, po pierwsze: mnego świętego, Najwyższego Pasterza i głównego obrońcę
Kościoła (czyż nie jest to zdrada Judaszowa?), po drugie: niepodległość
Polski, która z największego mocarstwa środkowo-wschodniej Europy prze-
kształciła się bezzwłocznie w jedno z najsłabszych księstw, po trzecie: nie-
podległość polskiego Kościoła (po wygnaniu Smiałego w metropolii gnieź-
nieńskiej i w innych polskich diecezjach zasiedli naznaczeni przez cesarza
biskupi niemieccy)*. Jak na jednego świętego konto antykościelnych i anty-
ojczyźnianych osiągnięć duże. O tym właśnie chciałem przypomnieć.
I jeszcze o czymś. Po śmierci Bolesława w Ossiacbu jego syn, Mieszko,

* — Metropolię gnieźnieńską objął. po wypędzeniu z niej Bogumiła, niemiecki arcy-
biskup Henryk. Niektórzy historycy (prof. Wojciechowski w Szkkach..., prof. Dzwonkow-
ski w encyklopedii Ultima Thule. i in.) uważają. że wcześniej odegrał on rolę łącznika
między cesarzem a polskimi spiskowcami i byl organizatorem buntu przeciw Śmiałemu.

został sprowadzony z Węgier do Polski (1086) przez stryja, Władysława
Hermana. W trzy lata później (1089) otruli chłopca „pewni rywale, oba-
wiając się, by krzywdy ojca nie pomścił”. Jak na to zareagował naród
wiemy dokładnie z kroniki Galla: „Gdy zaś umarł młodzieńczy Mieszko,
cała Polska tak go opłakiwała jak matka śmierć syna-jedynaka. I nie tylko
ci, którym był znany, lamentowali, lecz owszem i owi, którzy go nigdy
nie widzieli, postępowali z płaczem za marami zmarłego. Wieśniacy miano-
wicie porzucali pługi, pasterze trzody, rzemieślnicy swe zajęcia, robotnicy
robotę odkładali z bólu ża Mic~zkiem. Mali również chłopcy i dzieweczki,
nadto niewolnicy i służebnicy uczcili pogrzeb Mieszka łzami i płaczem”.
Polskie kroniki nie znają drugiego takiego żalu, nawet po~ śmierci koro-
nowanego monarchy. Zreasumujmy ten opis: całe społeczeństwo, a zwłaszcza
biedny lud, zapłakiwało się na wieść o zgonie królewicza, którego prawie
nikt w Polsce nie znał. W oczywisty sposób świadczy to o miłości do
pamiętanego sprzed dziesięciu lat Bolesława, którą lud przelał na jego
dziecko, marząc, że kiedyś Bolesławowy syn zasiądzie na tronie, zrzuci
niemiecko-czeskie jarzmo i sprawi, że ponownie zapanuje sprawiedliwość.
Jaki inny wniosek można wysnuć z przekazu Galla? I jak się tłumaczy
świętość Stanisława wobec tego morza plebejskich łez?
Tak więc przegrali obaj, Bolesław i Grzegorz ViI~ obaj umarli na wy-
gnaniu, a ostatnie słowa Grzegorza brzmiały: „Miłowałem sprawiedliwość,
a nieprzyjacielem byłem nieprawości, dlatego umieram wygnańcem”. Klęska
Grzegorza stanowiła klęskę Kościoła, któręmu dopiero w następnym stu-
leciu udało się wynegocjować prawo do samodzielnego mianowania swych
dygnitarzy. Żartem historii jest, iż pierwszym, polskim biskupem obranym
suwerennie przez Kościół (1207) był Wincenty Kadłubek, biskup krakowski,
autor fałszywej apologii, która stała się podstawą kanonizowania Stani-
sława w 1254 roku.
Trzeba było dużego sprytu i dużego upływu czasu (niespełna dwieście
lat), by doprowadzić do tej kanonizacji. Bardzo długo kler polski i cudzo-
ziemski wcale nie uważał króla za „zabójcę”, zaś Stanisława za niewinną
ofiarę, w Polsce me protestowano przeciw Gailowemu stwierdzeniu zdrady ~
a jak dowiodły badania Zofii Kozłowskiej-Budkowej, która przejrzała śred-
niowieczne europejskie zapiski nekrologiczne (aniwersarze) — w polskich i za-
granicznych centrach kościelnych modlono się gorąco za duszę wypędzonego
władcy, tak bardzo zasłużonego dla Kościoła. Zwłaszcza w ośrodkach bene-
dyktyńskich wielbiono Bolesława, pamiętając, że założył i szczodrze uposażył
* Czyż nie miał racji prof. Brtickner, nawołując: Jcżeli episkopat polski w XII
wieku nie zaprotestował przeciw oskarżeniu Gaflowemu, to i nam (...) nie pozostaje nic
innego, jak tylko poprzestać na tym samym, jeżeli nie chcemy rzeczywistości dla fantazji
poświęcać”.

128

wiele klasztorów tej reguły (Tyniec, Mogilno, Lubiń, Płock, Wrocław i inne).
„Szczegolny, wymowny w tym względzie jest fakt odprawiania modłow za
dusżę Bolesława w katedrze krakowskiej, na miejscu jego rzekomej zbrodni !„
(Grudziński).
Samo kanonizowanie Stanisława w XIII wieku, słuzące celom politycz-
nym, nie obyło się bez silnych sprzeciwów i wątpliwości. Wielce znaczącym
jest fakt, że dla tego właśnie procesu. kanonizacyjnego pierwszy raz w dzie-
jach powołano instytucję adyocatus diaboli, kardynała, ktory z urzędu podnosi
zarzuty przeciw wnioskowi o przyznanie komuś czci świętego! Po dwóch
latach badan nakazanych przez papieza nie znaleziono wystarczających do-
wodów stanisławowej świętości. Najzacieklej sprzeciwiał się kanonizowaniu
biskupa „mąz wysokiej nauki i swiętobhwosci” (Kalinka), wpływowy kardy-
nał Rinaldi (późniejszy papież Aleksander IV). Dopiero cofnięcie przezeń
sprzeciwu pchnęło sprawę naprzód. Szeptano (a później i pisano), że po-
słowie polscy, nie widząc innych szans, przekupili kardynała. Faktem jest,
iż ten raptownie oświadczył, że zmienia zdanie, bo św. Stanisław ukazał
mu się podczas snu i uleczył go z nagłej choroby, która była karą za
niedowiarstwo!
Przedtem niechętną kanonizacji okazała się część polskiej hierarchi koś-
cielnej, nawet drugi w następstwie po Kadłubku biskup krakowski, Wisław,
za co go zresztą ukarano legendą o jeszcze jednym „cijdzie” (o tym, jak
to ukazał się we śnie pewnemu rycerzowi i kajał za ów grzech). Nie
głaskano opornych podczas tej walki (tak, walki — prof Dzwonkowski
„Gdy w Polsce nastąpiła walka między państwem a kościołem, postać
biskupa Stanisława olbrzymieje, staje się symbolem. Powstają wtedy krzyw-
dzące Bolesława legendy”) Ci oporni ewidentnie nie chcieli swiętego o nader
nie swiętym zyciorysie, prawdopodobnie pamiętali tez, ze nie tylko sąd
krolewski, lecz rowniez sąd arcybiskupi wyklął i skazał zdrajcę „Domysł
o wyklęciu biskupq Stanisława przez arcybiskupa za spór z królem” (Ene.
Orgeibranda, t. II, 1898) nauka wyprowadza z tekstów Długosza i Naru-
szewicza, przewazającą opinię w sprawie sądu arcybiskupiego J L Wyro-
zi1msk1 strescił w tomie I Hzstor~z Po1sk~
„Wspołczesna Gallowi bulla papieska, dotycząca bezposrednio innych
spraw, wspomrna mimochodem o skazaniu w Polsce biskupa przez czy
przy udziale arcybiskupa gnieznienskiego Chodzi tu według wszelkiego praw-
dopodobienstwa o sprawę sw Stanisława, a zatem wspomniany arcybiskup
byłby to wierny Bolesławowi metropolita gmeznienski Bogumił Utwierdza
nas to w przekonaniu nie tylko o sądzie krolewskim nad biskupem, ale
1 o poprzedzającym ten sąd lub z nim związanym sądzie arcybiskupim
Tym samym daleka od prawdy byłaby druga, znacznie pozniejsza tra-
dycja o całym tym epizodzie, utrwalona w kronice Kadłubka, według
9 — Wyspy bezludne 129

której biskup zginął przy ołtarzu pod ciosami rozgniewanego Bolesława
i jego siepaczy”.
Zdania uczonych (takie jak wyżej), wsparte na całej literaturze zagadnie-
nia, trafiają do nielicznych. Ogół społeczeństwa zna „ąod dziecka” wersję
kościelną, w której wierzchołkiem kłamstwa bądź absurdu, jak kto woli, jest
od kilkuset lat brednia o anatemie rzuconej przez Grzegorza VII na...
Bolesława, za zabójstwo! Nawet w encyklopediach zamieszczano ten nonsens
(Mała Encyklopedia Polska z 1847, Wielka Encyklopedia Powszechna z 1900),
nie tylko zresztą w XIX wieku, czego przykładem popularna encyklope-
dia dla dzieci i młodzieży Kto, kiedy, dlaczego? (1958), gdzie mamy
i zabójstwo podczas mszy, i klątwę papieską na Bolka, albowiem Grze-
gorz VII jest jego... wrogiem! Brakuje tylko opisu wędrówki Śmiałego
do Canossy!*
Tak oto został „załatwiony” przez wielmożów (spisek) i przez Kościół
(fałszywa legenda) najlepszy — obok Batorego — władca Polski. Ta sama
spółka równie skutecznie poradziła sobie z Batorym.. Gdy król Stefan
świetnymi zwycięstwami wybijał zaborcze kły carowi Iwanowi Groźnemu,
sejm polski... ujadał na zwycięzcę za to, że „niesłusznie napastuje monarchę
tak nieszkodliwego jak wielki kniaź moskiewski, który kocha i uwielbia
Rzeczpospolitą” (!!!„ sformułowanie Mickiewicza). Znajdując się na krawędzi
przepaści Iwan zaczął kokietować Rzym, a Kościół, uwiedziony nadzieją
skatolicyzowania Rosji (trzeba było być szaleńcem, by w to wierzyć) wy-
musił na Batorym pokój, co uratowało Rosję, Polskę zaś przywiodło do
zguby w 200 lat później.
Zguba (rozbiory i zlikwidowanie Lechistanu) nastąpiła w wieku XVIII,
gdy moda na zdradzanie ojczyzny doszła do takiego apogeum, iż budziło
to wstręt nawet tych, którzy płacili za zdradę (rosyjski poseł Saldem tak
się wyrażał o polskiej arystokracji: „Jedną ręką podawać sakiewkę, a drugą
bić po twarzy!”). O szefie zamtuza, dobrym „królu Stasiu”. do dzisiaj
czyta się apologetyczne legendy, wybraniające jego „słabość” przyczynami
obiektywnymi: chciał dobrze, ale cóż mógł poradzić?... Tymczasem — jak
wykazują odtajnione w XIX wieku dokumenty z archiwów petersburskich
i berlińskich (opublikowane przez Sołowiewa w Istorii Rosji i w Sborniku
Cesarskiego Towarzystwa Historycznego) — był to ordynarny agent obcego
mocarstwa, zarabiający na każdym rozbiorze swego kraju krociowe sumy,
* — Najdowcipniej ujął kwestię superwiedzy Kościoła (Kościół wie dużo więcej niż

mówią wszystkie znane fakty, ale... nawet nie próbuje udokumentować swoich „.prawd”)
Jędrzej Moraczewski w Opowiadaniu pod/ag starych ksiąg polskich jaka to dawniej była
Polska... (Poznai~i 1850). Dochodząc do finału koniliktu między biskupem a królem, miast
opisu dał zdanie: „Tego wam opisywać nie będę, bo to na każdy Ś. Stanisław opowiada wam
ksiądz z ambony i wy o tern pewnie więcej niż ja wiecie”. Cudowna złośliwość, nawet
jeśli nie zamierzona.

130

czego dowiedli historycy tej miary co Kraushar i Askenazy. O wspomnianych
dokumentach Kraushar pisał: „Materiał ten wyjątkowej ważności (...) podaje
klucz do wyjasnienia pokątnych intryg krola Stanisława Augusta przeciw
udzielności narodu skierowanych (...) aż do stopnia doszczętnego poniżenia
nie tylko monarszej, lecz wprost człowieczej godności”. I nazwał Poniatow-
skiego „jedynie wykonawcą instrukcji dawanych z Petersburga” (caryca Ka-
tarzyna zwała go „woskową kukłą”, zaś ministrowie rosyjscy jeszcze dowcip-
niej: „plenipótentem Rosji”). Mimo to współcześni historycy i publicyści,
ignorując źródła dokumentalne, dalej rożtkliwiają się nad Łazienkami, obia-
dami czwartkowymi oraz kulturą dobrego „,Stasia”. Dlaczego przypominam
tego zdrajcę? Albowiem to on ustanowił w roku 1765 order św. Stani-
sława, który w kilkadziesiąt lat później przestał być nawet formalnie polskim,
stał się orderem imperium carów. Dewiza tego orderu zdrajcy ustanowio-
nego przez zdrajcę brzmiała: „Nagradzając zachęca”. Nagradzanie zdrady
zawsze zachęca do jej owocnej kontynuacji.*
Dla tego wszystkiego co wyraziłem tylko skrotem, a co rozwinąc by
można w memoriał długi jak Wisła napełniona łzami, nienawidzę polskiej
historii, Polskę kochając. Nie jestem wyznawcą „spiskowej teorii dziejów”,
w każdym obrocie politycznym widzącej przebiegłych konspiratorów, Żydów,
masonów i mafie różnych odcieni. Ale, na Boga, jakaż potężna mafia
musiała tysiąc lat temu ukuć w piekle spisek przeciwkd Polsce mianujący
fatum, przez które bez opamiętania, podobni zgrai pijanych samobójców,
wiek za wiekiem własnymi rękami pakowaliśmy się do grobu, krzyżując
najlepszych wśród nas, którzy ojczyznę mogli zbawić!
o tym wszystkim myśli się klęcząc w Ossiachu przed grobem prawdzi-
wego króla, wspaniałego wojownika i rządcy, którego „dziedzictwem wew-
nętrznym —~ twardym prawem książęcym regulującym ład publiczny i eks-
ploatację ludności, organizacją kościelną uzupełniającą ówczesną państwo-
wość, systemem monetarnym, który zapewnił obfity własny pieniądz srebrny —
zyło jeszcze parę pokolen” (Aleksander Gieysztor)
Autora najstarszego tekstu polskiego o Bolesławie, Gaił Anonim, zwie
go „najhojniejszym ze szczodrych” i podkresla „wieloraką zacnosc” (to jest
prawość, szlachetność) Smiałego, dając ją „na wzór tym, którzy władają
państwami”. Autor najnowszej polskiej książki o Bolesławie, Tadeusz Gru
* Order ten był zawsze w bezmiernej pogardzie u prawdziwych Polakow Dunski
kiytyk Jerzy Brandes, autor jednej z najlepszych ksiązek (jesli nie najlepszej) jakie cudzo-
ziemcy napisali o Polsce (Polska. Lwów 1898), wspominał po pobycie nad Wisłą w roku
1885 Opowiadano mi w Warszawie, ze pewien biedny nauczyciel został zaszczycony orde-
rem sw Stanisława, ktory chował zawsze w szufladzie, a uzywal go tylko dla postrachu,
ilekroc dzieci były niegrzeczne Gdy najmłodszy jego chłopak krzyczał wowczas ojciec gro-
ził <<Będziesz krzyczał znowu to ci przy obiedzie zawieszę order s~ Stanisława> To skut-
kowało !„ (tłum. Zygmunta Poznańskiego).

131

dziński, chociaż krytyczny wobec Wojciechowskiego (mało przekonywująca
ta krytyka), a więc do harcowników za sprawę króla nie należy, tak pod-
sumowuje źródłową wiedzę o nim:
„W świetle całego swojego panowania rysuje się on jako władca o nie-
pospolitych walorach. Rzutki i ryzykancki polityk, potraliący dla osiągnięcia
celu konsekwentnie prowadzić zawikłane gry polityczne na arenie między-
narodowej, budować sojusze i koalicje, które umacniały jego pozycję i osła-
biały przeciwników. Na polu militarnym dał się poznać jako zdolny i ener-
giczny wódz (...). W polityce wewnętrznej okazał się mądrym władcą, który
poprowadził dzieło odbudowy gospodarczej kraju (...). Odbudował pod każ-
dym względem Kościół polski i umocnił jego siłę ekonomiczną. Podobnie
jak niegdyś do Mieszka H. tak do Bolesława II mogłyby z pełnym uzasad-
nieniem odnosić się słowa Matyldy szwabskiej, iż był to król ~<najbardziej
chrześcijański>>, który położył wielkie zasługi na polu krzewienia wiary kato-
lickiej na ziemiach polskich”.
To prawda, te zasługi były ogromne, nie do przecenienia: Kościół wyce-
nił je na czarną legendę dla krzewiciela wiary katolickiej i na aureolę
dla człowieka, który krzewicielowi bruździł!
Dalej w swoim tekście Grudziński zaznacza, że i cech negatywnych
Bolkowi nie brakowało. Jakich negatywnych?! Wszystko, co historia może
o nich powiedzieć, to -że był zbyt dumny- i porywczy, że niepotrzebnie
targał publicznie za brodę Izasława Jarosławowicza, a przed witającym go
na Węgrzech tamtejszym królem nie zsiadł nawet z konia, chociaż Węgier
stał, a Bolesław był już tylko pozbawionym korony wygnańcem. Ale dlaczego
miał zsiadać — przecież on tego króla wychowywał od dziecka na swoim
dworze i potem łaskawie osadził na węgierskim tronie. I dlaczego miał nie
targać? Ja też bym targał.
Był wystarczająco dumny jak na polskiego monarchę oraz na to, by
u nikogo nie żebrać przebaczenia za obronę godności i interesów państwa.
Ponieważ benedyktyni mieli wobec niego dług wdzięczności — wybrał Ossiach,
by dać odrobinę spokoju zmęczonej duszy i może utrudnić robotę tym
samym mordercom, którzy w kilka lat później otrują jego synka, Mieszka,
aby nie mógł się mścić.
Miał 37 lat. Czekał na noc skrytobójców.
Była to noc 2 na 3 kwietnia 1081 lub 1082 roku.
Przybyli z daleka. Krople błota, podobne w blasku łuczywa do kropli
krwi, barwiły im dłonie. Weszli. Odwrócił się do nich z grymasem szyder-
czym i niedbałym. Gdzieś w głębi lasu podniósł się w tej chwili wiatr
i przesuwał wolno nad wierzchołkami buków, dębów i świerków. Zakoły-
sały się lekko gałęzie, zadrżały liście i dziwnie smutny szum przepłynął
po tafli jeziora. Zdawało się, że ktoś płacze w niebie stłumionymi łzami.

132

Powiedzcie mi: co należy zrobić, jak błagać, jak się modlić lub argu-
mentować, żeby polski Kościół odstąpił od posługiwania się symbolem zdrady
jako symbolem prawości? Aby zrozumiał, że w imperium prawdziwego Chry-
stusa najpiękniejszy cel nie uświęca środków, takich, jak wmawianie ludowi,
iż Stanisław reprezentował „stanie na straży praw Bożych”, a Bolesław to,
„co było złe”~ (kazanie prymasa Glempa w Krakowie 13 maja 1984). Złe
było umacnianie niepodległości ojczyzny, zaś przeszkadzanie w tym dziele
było zgodne z prawem Bożym?! Prymas Polski głoszący w roku 1984,
że biskup Stanisław „swoim przykładem daje nam zachętę,, — to aluzja
niezgorsza w wyn~iiarze aktualnym, lecz w kategoriach historycznych to
potworność, która mnie przeraża bardziej niż groźba Sądu Ostatecznego!
„Od szlochu pęknie pierś... Boh moj ! ! !„.
W moim rodzinnym mieście, w stolicy Polski, Warszawie, tylko jeden
człowiek ma aż dwie ulice swojego imienia. Nie jest to żaden z przywód-
ców powstań narodowych. żaden z bohaterów, którzy dali życie za wolność
ojczyzny, żaden z jej budowniczych i wskrzesicieli, żaden z wielkich twór-
ców polskiej kultury. Te dwie ulice to iii. Sw. Stanisława i ul. Stanisława
Szczepanowskiego~. Król Bolesław S miały nie posiada nic — jego imienia
nie nosi nawet ślepy zaułek.

Polsko! Ojczyzno moja! Ty jesteś macocha,
Która podłego syna bezrozumnie kocha,
Zaś dobre dziecko krzywdzi znieczńlicą łona,
Bo jej niemiłe! Tak ogrodnica szalona
Chwast podlewa, nawozi, przed wiatrem osłania,
Gdy kwiat daremnie czeka kropli zmiłowania,
Choć lepszy -~ wyrzucony do kąta ogrodu.

Nie mokłem tego pojąć, czytając za miodu
O królu Bolesławie i o winowajcy.
Którego bratem Judasz, godłem — stygmat zdrajcy,
A zrobiono zeń Polski świętego patrona!

Dziś wiem, iż była to rzecz trafnie ułożoDa
Dla kraju, gdzie przez wieki ropiała ta blizna:
Zdrajców domem, zaś prawych przytułkiem ojczyzna.

* — W istocie w tym drugim przypadku chodzi o XIX-wiecznego ekonomistę, całko-
wicie zapomnianego. Każdy warszawiak utożsamia nazwę tej ulicy wyłącznie z biskupem,
którego mnóstwo publikacji, w tym encyklopedycznych, zwie Stanisławem Szczepanowskim.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
dziad
Jednokomórkowiec
Jednokomórkowiec



Dołączył: 17 Lip 2008
Posty: 1
Przeczytał: 0 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 23:55, 17 Lip 2008    Temat postu:

Świetny tekst!!! Tylko strasznie długi, wezmę chyba sobie go na drogę. Mnie też boli to co Ciebie.
Wszystkiego najlepszego.
p.S.
Specjalnie sie musiałem rejestrować by Ci to napisać.
Właśnie dziś posłuchałem w RM tekstu o sw. Stanisławie. Żenada!
Cenię to radio, ale takie teksty, podobnie jak krytyka energetyki jądrowej mnie załamuje.
Akurat ja jestem wychowany w tradycji pogardy dla sw. Stanisława. Plotka rodzinna głosi, że nasz przodek poszedł na wygnanie z królem. Więc jestem stronniczy Wink. Ale dziś jak poczytałem sobie o mały włos nie dałem sie przekonać niejakiemu ks. Bełchowi. Na całe szczęście Jasienica jest pod ręką z tekstami Galla.Wink
Tak więc szukam prawdy. I ten paranoiczny kult mnie przerażą. Może jest on właśnie przekleństwem naszej ojczyzny?? Może z jego powodu ciągle mamy jako naród takie kłopoty? Może podobnie jak z mazurkiem Dąbrowskiego czas na otrzeźwienie??


Ostatnio zmieniony przez dziad dnia Pią 0:05, 18 Lip 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
grahnar
Wielki Nieczysty Prezes
Wielki Nieczysty Prezes



Dołączył: 24 Cze 2007
Posty: 803
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Jelenia Góra
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 11:10, 27 Lip 2008    Temat postu:

zamykam
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Karkonoska Frakcja Fantastyki Strona Główna -> Średniowiecze Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

Skocz do:  

Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 phpBB Group

Chronicles phpBB2 theme by Jakob Persson (http://www.eddingschronicles.com). Stone textures by Patty Herford.
Regulamin